Koniec to chyba ostateczny, większość sympatycznych cichociemnych musiała uciekać po wojnie za granicę, nie bardzo jest więc powód, aby o nich opowiadać dalej.
Mam po tej ostatniej serii bardziej mieszane uczucia, niż gdy podsumowywałem jej pierwsze odcinki. Pewnie właśnie tak, z wyczuciem sensacyjnych zwrotów akcji i z umiejętnością budzenia sympatii do bohaterów, warto pokazywać wojnę. Także tak, bo będę się upierał, że ton dogłębniejszej wiwisekcji, gdzie poza patosem jest tragizm wynikający z załamań, ze zwątpienia, bardziej pasuje do tamtych czasów. Ale dla niektórych ton „Obławy" jest zbyt trudny.
Skąd więc wątpliwości? Stąd, że zastanawiam się, czy nawet w popularnej konwencji trzeba się posuwać do traktowania w tak dowolny sposób historii. I nie chodzi mi o to, że nasi są dobrzy, a nasi wrogowie źli.
W tym ujęciu są komuniści, od początku niekamuflujący celów ani języka, wieszający na ścianach portrety Stalina. A po drugiej stronie ludzie traktujący ich, na ogół bez wahań, jako okupantów. Znika perfidia ludowo-demokratycznej przebieranki, dzięki której nowi rządzący pomagali kardynałowi Hlondowi nieść monstrancję w procesji Bożego Ciała. Nie ma Mikołajczyka z dylematami, jakie przyniósł: walczyć z bronią czy próbować legalnego oporu.
To prowadzi do fikcyjnych sytuacji. Owszem, w czerwcu 1945 r. wywieziono do Moskwy 16 przywódców Polski Podziemnej, ale już potem kolejna prowokacja tego typu byłaby niemożliwa. Nie dlatego, że komuniści stali się lepsi. Dlatego, że po uznaniu rządu jedności narodowej przez zachodnie mocarstwa zmieniła się sytuacja, nikt by się więc nie nabrał. W filmie ona jest cały czas taka sama.