Tęsknimy do nowych dźwięków

- Nie zwracamy z Johnem uwagi na muzyczne mody i oczekiwania rynku. Robimy to, co wydaje się nam odpowiednie do chwili - z Anitą Lipnicką rozmawia Jacek Cieślak.

Publikacja: 06.03.2008 11:57

Tęsknimy do nowych dźwięków

Foto: EMI

Fani chcieliby jeszcze was posłuchać, a wy tymczasem mówicie im „Goodbye” w tytule nowej płyty. Ładnie tak?

Anita Lipnicka: Trzeba przyznać, że przynajmniej nie schodzimy ze sceny po angielsku! Kiedy przyszła pora na zmiany, kulturalnie mówimy „do widzenia”. Na tę decyzję, że będzie to nasza ostatnia wspólna produkcja, złożyło się wiele przyczyn, w tym nasza sytuacja rodzinna. Odkąd jesteśmy tercetem, a nie duetem — od czasu kiedy jest z nami Pola — organizowanie życia muzycznego, żeby nie ucierpiała rodzina, stało się wyjątkowo trudne. Pola skończyła ostatnio dwa latka i bardzo nas potrzebuje. Zwłaszcza mamusi. Kiedy wychodzę z domu, urządza mi awantury. Musieliśmy tę sytuację jakoś opanować.

Dobrze, że skończyło się na muzycznym rozstaniu!

Tak. Poza tym zaczęliśmy ostatnio słuchać innych płyt, różne rzeczy nas inspirują. John znika coraz częściej z domu z gitarą elektryczną, ukrywa się w naszym nowym mieszkaniu, do którego od roku nie zdążyliśmy się ciągle wprowadzić. On już tęskni do nowych dźwięków. Ja też. Każde z nas chce sobie coś udowodnić. Sprawdzić, czego nauczyliśmy się od siebie przez te sześć lat współpracy. Pamiętając oczywiście, że świat, który udało nam się odkryć wspólnie, był dla nas z osobna wcześniej niedostępny.

Żadne z was nie miało obaw, by powiedzieć drugiemu, że czas na rozstanie?

To poczucie narastało stopniowo, kiedy byliśmy przemęczeni wyjazdami, nieustannym przebywaniem ze sobą — bliskością tak dużą, że stawała się wręcz niehigieniczna. Przecież odkąd się spotkaliśmy, praktycznie żyliśmy w totalnej symbiozie. Byliśmy dla siebie rodziną, jedynymi przyjaciółmi, razem pracowaliśmy. Nikt i nic więcej do szczęścia nam nie było potrzeba. I zrobiło się nam chyba trochę duszno…

Zawsze jest tak, że kiedy ukazuje się płyta, muzycy są już myślami przy następnych nagraniach? Czy to nie męczące?

W naszym przypadku nie. W pewnym sensie boimy się tego, co będzie dalej — tych naszych osobnych skoków na głęboką wodę. Wygodnie nam było razem na scenie. Kiedy jedno miało gorszy dzień, drugie ratowało sytuację. Dlatego jesteśmy podekscytowani, że jeszcze będziemy mieli okazję wykonywać wspólnie nowe piosenki. Tydzień temu zagraliśmy cały materiał pierwszy raz na żywo w empiku. Między nami i słuchaczami wytworzyła się wspaniała energia, mnóstwo osób kupiło płyty.

Może przy każdej premierze powinno się mówić, że to jest pożegnalny album. Nie mamy do czynienia z zabiegiem marketingowym — bo przecież objawiliście się fanom mocno rozreklamowaną nagą sesją?

Może ktoś połączy oba zdarzenia, ale my nie mieliśmy takiego planu. Nie zwracamy z Johnem uwagi na muzyczne mody i oczekiwania rynku. Robimy to, co wydaje się nam odpowiednie do chwili. Tytuł „Goodbye” narzucał się sam. Ale faktycznie, nasza pierwsza sesja fotograficzna była przemyślanym ruchem. Nazywaliśmy ją prywatnie gestem Kozakiewicza. Byliśmy zmęczeni złorzeczeniami na nasz temat, komentarzami, że — ja, radosna dziewczynka wywodząca się z popu, i John, starszy wiele ode mnie, rockowy bard — jesteśmy razem. Dlatego postanowiliśmy pójść na całość, pokazać, że się nie wstydzimy naszej miłości, że nie mamy nic do ukrycia. Stąd nasza nagość. Czuliśmy potrzebę pokazania światu, że będziemy razem w życiu i na scenie — na przekór wszystkiemu i wszystkim.

Warto zauważyć, że powiedzenie „do widzenia” zakłada możliwość spotkania po latach. Po roku, czy po dwóch?

Nie sądzę. To nie będzie jedno z tych spektakularnych rozstań po to, by potem spektakularnie się reaktywować. Ta historia jest już zamknięta i dalszego ciągu nie będzie.

Ale za dziesięć, za 15 lat?

John się śmieje z przewidywań dotyczących tak odległego okresu, bo ma trochę więcej lat niż ja i wtedy chciałby już tylko siedzieć spokojnie w domu, patrzeć jak Pola dorasta, może pisać jakąś wspominkową książkę na maszynie. Nie wiem, co będzie za 15 lat. Ale choć nasza współpraca zakończy się oficjalnie, w domowym zaciszu będzie kontynuowana — pozostaniemy pierwszymi recenzentami swojej twórczości. John może będzie mi pomagał w studiu, może czasem napisze dla mnie jakąś piosenkę. Całkowitej muzycznej zimy między nami sobie nie wyobrażam.

Na płycie nie ma żadnej piosenki choćby słowem wspominającej o dziecku. Jak jego narodziny wpłynęły na panią?

Zdecydowanie mniej rozczulam się nad sobą, jestem bardziej zorganizowana, bo czasu mam niewiele i próbuję wykorzystać go maksymalnie. Generalnie czuję się dojrzalsza jako człowiek.

Ale dziewczęce warkoczyki sobie pani zaplata.

No tak. Skoro moja córka nie daje ich sobie zaplatać. Sukieneczek też nosić nie lubi. Jest małą chłopczycą. Nawet, powiedziałabym, chuliganem. Kiedy przywieźliśmy Polę ze szpitala do domu, John śmiał się, że to chyba nie nasze dziecko — tylko Agnieszki Chylińskiej. Do tej pory potrafi dać czadu. Uwielbia też zabawy nocne. Potrafi się obudzić o 1 nad ranem i hulać przez trzy godziny bez przerwy.

A dlaczego mamusia nie rozpieszcza córuni piosenkami na jej temat na nowej płycie?

Jestem mamą raczej nietypową. W ogóle nie zadręczam ludzi rozmowami o dziecku. Sama tego nie lubiłam, kiedy dziecka nie miałam. Czuję się cokolwiek niewygodnie w piaskownicy czy na kinderbalach. Nudzą mnie gadki o zupkach i kupkach. Wolę w domu włączyć płytę Rolling Stonesów i potańczyć z moją córką. Albo polepić w spokoju ludziki z plasteliny.

I nawet jednej kołysanki nie skomponowała pani dla Poli?

Ale pan dociekliwy! Tej struny głosowej Pola jeszcze we mnie nie poruszyła. Raczej miałam ochotę napisać jakiś matczyny protest song w stylu: Boże, ja już dłużej tego nie zniosę! Na nowej płycie nie napisałam też nic dla Johna. Zostawiłam rodzinę w domu, tam gdzie jej miejsce.

Jak to się stało, że — jak sama pani o sobie powiedziała — dziewczynka z popu zainteresowała się brzmieniami folkowymi i akustycznymi?

Jeszcze przed występami w Varius Manx, kiedy w Piotrkowie Trybunalskim śpiewałam w zespole Certyficado, inspirowała mnie Joni Mitchell, Leonard Cohen i Bob Dylan. Nigdy nie byłam zwolenniczką cyfrowych brzmień i nowoczesnych, elektronicznych beatów. W tę stronę na pewno nie pójdę. Zawsze lubiłam granie na żywo i trafiłam na Johna w momencie, kiedy byłam w końcu gotowa wyartykułować swoje pomysły w piosenkach. Miałam naprawdę duże szczęście, że spotkałam kogoś takiego jak on. Wcześniej, grając z innymi muzykami, nie mogłam się z nikim do końca porozumieć, ciągle utykałam na muzycznej mieliźnie. Po trzeciej solowej płycie zorganizowałam nawet wyjazd z zespołem w góry i zaczęłam pracować nad kolejnym albumem, ale czułam, że w tej konfiguracji nie osiągnę mojego muzycznego spełnienia. Wtedy pojawił się John.

Myślę, że przyszedł czas, by spełnił muzyczne marzenia i nagrał płytę ze swoimi gitarowymi bohaterami, porozumiewając się z nimi w swoim ojczystym języku. Widziałam go w studiu z Philem Brownem, który miksował nasz album, a wcześniej pracował m.in. z Led Zeppelin, Roxy Music i Bobem Marleyem. Kiedy rozmawiali o muzyce, zobaczyłam Johna w jego żywiole — w końcu miał z kim powspominać hipisowskie czasy spędzone w Anglii, wymienić doświadczenia. Nagle zrobiło mi się go żal, zrozumiałam, że tak naprawdę od lat męczy się u nas w sytuacji nieustannych kompromisów. On wywodzi się z całkiem innej kultury.

Pokazaliście, że można być popularnym w szlachetny sposób, nie występując w idiotycznych programach — nie tańczycie nigdzie.

Nie wiem, po co ludzie to robią. Miałam propozycje w stylu: „Pani Anito, czy pani nie zatańczyłaby na lodzie?”. Chętnie, ale jak nikt mnie nie widzi. Nie rozumiem tego cyrku, który się robi z artystów i widzów. Przecież mamy duży rynek wykształconych, inteligentnych odbiorców, o poważniejszych oczekiwaniach, które szefowie mediów klasycznie ignorują. W końcu nie wszyscy pragną wyłącznie Dody!

Czy są polscy artyści inspirujący dla pani?

Od lat śledzę karierę Kasi Nosowskiej. Jest moją bohaterką. Czaruje głosem i słowem. Bardzo jestem ciekawa albumu Wojciecha Waglewskiego, Fisza i Emade — zamierzam go kupić. Obserwuję też z zainteresowaniem muzyczne wycieczki Artura Rojka. Jedną z moich ulubionych polskich płyt jest „Uwaga! Jedzie tramwaj” Lenny Valentino. No i czekam cały czas na nowe piosenki Edyty Bartosiewicz. Kiedy przed nagraniem trzeciej solowej płyty byłam załamana i myślałam, że już tylko będę gotować obiady do końca życia, doładowała mnie pozytywną energią.

Może powinnyście panie stworzyć szlachetny projekt pod nazwą Polisz Lejdis?

No nie wiem. W najbliższych planach mam nagranie duetu z Chrisem Eckmanem na jego solowy album. A potem zacznę myśleć nad czymś swoim. Mogę tylko obiecać, że to będzie coś eleganckiego i wysublimowanego. A ulubionym koleżankom z pracy nadal będę gorąco kibicować.

Anita Lipnicka i John Porter wydali właśnie trzeci album „Good Bye”, na którym znalazł się dynamiczny przebój „Old Time Radio”. Lipnicka była modelką, zaczynała śpiewać w Piotrkowie Trybunalskim w zespole Certyficado. Ale szerzej dała się poznać w zespole Varius Manx, który właśnie z nią odnosił największe sukcesy. Zaśpiewała na dwóch płytach grupy: „Emu” (1994) i „Elf” (1995) – m.in. przebój „Zanim zrozumiesz” – i ku zaskoczeniu wielu fanów zdecydowała się pójść własną drogą. Debiutancka solowa płyta Lipnickiej „Wszystko się może zdarzyć” (1996) rozeszła się w gigantycznym nakładzie 600 tysięcy egzemplarzy. Nagrała również „To co naprawdę” (1998) i „Moje oczy są zielone” (2000).Muzykowanie wraz z Johnem Porterem zaczynała w 2003 r. od trzęsienia ziemi. Oto jedna z najbardziej urodziwych i utalentowanych polskich wokalistek pokazała się w mocno erotycznej sesji z legendą polskiego rocka lat 80., liderem Porter Bandu. Na płycie „Nieprzyzwoite piosenki” spotkali się na skrzyżowaniu muzyki akustycznej i folkowej. Dynamiczny przebój „Bones of Love” przypieczętował sukces. Po drugiej płycie „Inside Story” (2005) z hitem „Death of a Love” urodziła się córka Pola i nastąpiła muzyczna przerwa. Trzeci album „Good Bye” ma być ostatnim nagranym przez duet.

Fani chcieliby jeszcze was posłuchać, a wy tymczasem mówicie im „Goodbye” w tytule nowej płyty. Ładnie tak?

Anita Lipnicka: Trzeba przyznać, że przynajmniej nie schodzimy ze sceny po angielsku! Kiedy przyszła pora na zmiany, kulturalnie mówimy „do widzenia”. Na tę decyzję, że będzie to nasza ostatnia wspólna produkcja, złożyło się wiele przyczyn, w tym nasza sytuacja rodzinna. Odkąd jesteśmy tercetem, a nie duetem — od czasu kiedy jest z nami Pola — organizowanie życia muzycznego, żeby nie ucierpiała rodzina, stało się wyjątkowo trudne. Pola skończyła ostatnio dwa latka i bardzo nas potrzebuje. Zwłaszcza mamusi. Kiedy wychodzę z domu, urządza mi awantury. Musieliśmy tę sytuację jakoś opanować.

Pozostało 93% artykułu
Telewizja
Międzynarodowe jury oceni polskie seriale w pierwszym takim konkursie!
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Telewizja
Arya Stark może powrócić? Tajemniczy wpis George'a R.R. Martina
Telewizja
„Pełna powaga”. Wieloznaczny Teatr Telewizji o ukrywaniu tożsamości
Telewizja
Emmy 2024: „Szogun” bierze wszystko. Pobił rekord
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Telewizja
"Gra z cieniem" w TVP: Serial o feminizmie w dobie stalinizmu