Nie ukrywam, że podchodziłem do tej premiery w warszawskim Studiu Teatralnym Koło jak pies do jeża. Tytuł „Kalino, malino, czerwona jagodo" i wiadomość, że opowieść opiera się na historiach kilku kobiet wiejskich, rokowały jak najgorzej.
Miałem przed oczami wieczór rodem z Cepelii, kabaret półamatorski lub w najlepszym przypadku koncert porównywalny z występem zespołu Jarzębina. O tym, że zdecydowałem się jednak na wizytę w teatrze, przesądziło nazwisko reżysera Igora Gorzkowskiego oraz... uroda aktorek na plakacie. Wieczór okazał się na szczęście bardzo inspirujący.
Przygotowania do „Kalino, malino, czerwona jagodo" trwały wiele miesięcy. Igor Gorzkowski wysłał cztery młode aktorki na Kurpiowszczyznę. Spotykały się z miejscowymi kobietami, słuchały i zapisywały ich opowieści, poznawały ludowe pieśni. Na podstawie tych wędrówek i spotkań Gorzkowski ułożył scenariusz.
Przez niemal półtorej godziny śledzimy w napięciu zakręcone historie życiowe czterech bohaterek. Słuchamy w skupieniu, czasem z uśmiechem, czasem z nutką nostalgii. Powód jest prosty: historie z początku XX wieku wydają się dziwnie współczesne, po prostu ponadczasowe.
Aleksandra Grzelak, Olga Omeljaniec, Natalia Sikora i Diana Zamojska zaprezentowały kunszt aktorski wysokiej próby. A nie miały łatwego zadania. Na początku okutane w stroje ludowe przeobraziły się w stare zgorzkniałe baby, które siedzą na ławce i wspominają dawne lata. Wydają się nieco nieporadne i zmęczone życiem. Z czasem każda z nich młodnieje i wtedy staje się bohaterką własnej opowieści. Pozostałe wcielają się wówczas w postacie jej rodziców, a przede wszystkim adoratora.