Artykuł z archiwum tygodnika "Przekrój"
Białystok to świetnie prowadzona od lat przez Monikę Szewczyk topowa galeria Arsenał. Tyle, jeśli idzie o ofertę kulturalną najwyższej próby. Reszta prezentuje różny poziom – lepszy (Białostocki Teatr Lalek) lub gorszy (Teatr Dramatyczny im. Aleksandra Węgierki). Jednak trudno się tu czymś zachwycić. Wynika to głównie z zachowawczej polityki władz miasta i regionu, które nigdy nie zatrudniły znaczącej, charyzmatycznej postaci z kulturalnej pierwszej ligi. Wiadomo, tacy ludzie mogą sprawiać kłopoty i produkować jakieś bezeceństwa, z których potem trzeba się będzie tłumaczyć przed lokalnym biskupem.
W końcu ambicje włodarzy dały o sobie znać. W 2004 r. Filharmonia Białostocka świętowała 50-lecie istnienia. Po koncercie kończącym jubileuszowy sezon Marcin Nałęcz-Niesiołowski, ówczesny dyrektor placówki i dyrygent, podzielił się z publicznością swoim marzeniem. Zbudować w mieście operę.
– Uważałem, że jej powołanie w Białymstoku będzie dla nas skokiem cywilizacyjnym na każdym poziomie – artystycznym, infrastrukturalnym i organizacyjnym – mówi dziś „Przekrojowi" Nałęcz-Niesiołowski. I dodaje: – To był pomysł na zrobienie z miasta ważnego kulturalnego ośrodka ponadregionalnego, a nie tylko przystanku między Warszawą a Wilnem.
Jak wymyślił, tak zrobił. Zaczął intensywny lobbing i krążenie między gabinetami marszałka województwa, prezydenta miasta i wojewody. Udało się. Powołano komitet honorowy i rok później Janusz Kazimierz Krzyżewski (wtedy marszałek Podlasia) i Waldemar Dąbrowski (ówczesny minister kultury) podpisali umowę o utworzeniu instytucji pod nazwą Opera i Filharmonia Podlaska – Europejskie Centrum Sztuki. Nazwa tyleż pompatyczna, ileż pretensjonalna w Białymstoku wzbudzała coraz większe zainteresowanie.