Wydawałoby się, że były lider ormiańskiej opozycji Nikol Paszynian nie wpisuje się w grono przywódców zintegrowanych z Rosją krajów. Niedawno został szefem rządu po kilkutygodniowych protestach i dlatego przez media został już okrzyknięty „premierem z ulicy". Ludzie, z którymi w poniedziałek spotykał się w Soczi na forum utworzonej przez Rosję Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej, z ulicą nie mają jednak nic wspólnego.
Rządzący od prawie ćwierćwiecza kazachski „lider narodu" Nursułtan Nazarbajew taki protest stłumiłby w zarodku, prezydent Białorusi Aleksandr Łukaszenko wysłałby zapewne takiego Paszyniana na kilka lat do więzienia, a jeszcze bardziej nieciekawy los mógłby go spotkać, gdyby walczył w Rosji z reżimem Władimira Putina.
Świeżo upieczony szef ormiańskiego rządu, który w ojczyźnie doświadczył aresztowań i więzienia, nie miał jednak problemów, by uściskać się z dyktatorami jak z dawnymi przyjaciółmi. Udając się z pierwszą zagraniczną wizytą do Rosji, potwierdził, że kierunek polityki zagranicznej Armenii został wyznaczony już dawno i że nie ma na niego najmniejszego wpływu.
Jeszcze niedawno opowiadał się za opuszczeniem Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej, do której dzisiaj należą również Białoruś, Kazachstan i Kirgizja. Podczas forum w Soczi mówił jednak o większej integracji gospodarczej z Rosją, która, jak stwierdził, pozostanie „strategicznym partnerem Armenii".
Erywańscy analitycy tłumaczą, że chodzi o bezpieczeństwo, które dla mieszkańców kraju jest najważniejsze. – Nawet gdyby w Soczi nie było forum Unii Euroazjatyckiej, pierwsza zagraniczna wizyta i tak prowadziłaby do Rosji. Mamy dwie zamknięte granice – z Turcją i Azerbejdżanem. Nie jest rozwiązany konflikt w Górskim Karabachu, a polityka Baku jest wciąż agresywna. Ankara również nie jest wobec nas przyjazna. Jeżeli więc chodzi o bezpieczeństwo, nie mamy dużego wyboru. Pierwsza wizyta musiała prowadzić do Rosji – mówi „Rzeczpospolitej" czołowy armeński politolog Stepan Grigorian.