Atmosferę szczytu chyba najlepiej oddał północnokoreański dyktator.
– Gdy ludzi zobaczą nas w telewizji, pomyślą, że to jest scena z jakiegoś filmu science fiction – powiedział amerykańskiemu prezydentowi chwilę po tym, jak we wtorek rano po raz pierwszy spotkali się w luksusowym hotelu na wyspie Sentosa u wybrzeży Singapuru.
I rzeczywiście, jeszcze pół roku temu Trump nazywał Kima „człowieczkiem-rakietą" i groził, że uwolni przeciw jego państwu falę „ognia i gniewu, jakiej świat nie widział". To była odpowiedź na spełnienie przez Kim Dzong Una planu, który zainicjował trzy dekady wcześniej jego dziadek Kim Ir Sen: budowy wiarygodnego arsenału jądrowego mogącego zagrozić już nie tylko Japonii i Korei Południowej, ale i samej Ameryce.
Jednak we wtorek miliarder mówił już o Kimie, że jest „szlachetnym człowiekiem" i po zaledwie 45 minutach rozmów z udziałem jedynie tłumaczy uznał, że udało mu się z nim „zbudować niezwykłą relację". Przywódca Korei Północnej zachował większą wstrzemięźliwość, ale i on przyznał, że „choć przeszłość ciągnęła nas do tyłu, udało się przełamać trudności i zapoczątkować nowy etap historii".
Negocjacje o rozbrojeniu nuklearnym do tej pory wyglądały zupełnie inaczej. Przykład: Michaił Gorbaczow i Ronald Reagan po raz pierwszy wspomnieli o możliwości zawarcia układu o redukcji broni średniego zasięgu (INF) latem 1985 r., ale dopiero w grudniu 1987 r., po setkach spotkań ekspertów, obu przywódcom udało się podpisać porozumienie w tej sprawie.