Po zjednoczeniu Niemiec zakładano, że wystarczy 15 lat na przeanalizowanie akt Stasi i zlustrowanie wszystkich, którzy mieli do czynienia z aparatem bezpieczeństwa w NRD. Pięć lat temu wydłużono ten okres do 20 lat, a więc do grudnia tego roku. W piątek Bundestag zadecydował, że Urząd ds. Akt Stasi, odpowiednik polskiego IPN, będzie działał co najmniej do 2019 roku.
Co więcej, zwiększono grupę osób podlegających lustracji. Do tej pory ją zawężano, wychodząc z założenia, że nie ma sensu grzebać w przeszłości zwykłych obywateli. Lustracji podlegać powinni jedynie osoby sprawujące określone funkcje publiczne oraz wyżsi urzędnicy państwowi. W ostatnim czasie okazało się jednak, że w Brandenburgii byli agenci i szpicle Stasi zasiadają w parlamencie landu, są policjantami, pracują w prokuraturze i pełnią wiele innych odpowiedzialnych funkcji. Dla wielu obywateli był to szok. Niejedyny.
W samej centrali Urzędu ds. Akt Stasi zatrudnionych jest nadal 47 pracowników, którzy w czasach NRD działali w strukturach bezpieki. Nie kryli zresztą tego, gdy zaczynali pracę. – To policzek wymierzony ofiarom dawnego systemu – ocenił Roland Jahn, wybrany w tym roku nowy szef urzędu. Ludzie ci nie chcą odejść dobrowolnie, a mają takie umowy o pracę, że zwolnić ich nie sposób. Uchwalona w piątek nowelizacja ustawy lustracyjnej umożliwia ich przymusowe przeniesienia na inne stanowiska w administracji państwowej.
– Jest to sprzeczne z konstytucją, pachnie odwetem i zemstą – głosili w piątek w Bundestagu posłowie opozycji, nie tylko postkomuniści, ale także socjaldemokraci i Zieloni. Zdaniem koalicji rządowej za takim rozwiązaniem przemawiają jednak podstawowe zasady moralne i etyczne.
Wbrew prognozom zainteresowanie teczkami Urzędu ds. Akt Stasi jest nadal ogromne. Urząd zatrudnia 1,6 tys. pracowników i kosztuje budżet państwa 90 mln euro rocznie.