120 lat temu, 5 listopada 1892 roku, urodził się pilot John Alcock, który wraz z Arthurem Whittenem Brownem jako pierwszy przeleciał przez Atlantyk bez lądowania w 1919 roku . Niedługo potem zginął w drodze na pierwszy powojenny salon lotniczy w Paryżu. Fragment tekstu z archiwum "Rzeczpospolitej", z dodatku "Samoloty i ludzie", styczeń 2011
Część znalazła pracę w raczkujących przedsiębiorstwach transportowych lub w bardzo wówczas popularnych grupach uczestniczących w pokazach lotniczych. Wśród szukających nowych wyzwań znaleźli się dwaj brytyjscy piloci opętani myślą o przelocie nad wielką wodą – kapitan John Alcock oraz porucznik Arthur Whitten Brown.
Nie spotkali się wcześniej, ale ich życiorysy były podobne – podczas wojny obaj zostali zestrzeleni i trafili do obozów jenieckich. Poznali się przypadkiem na początku 1919 roku w zakładach lotniczych Vickers, gdy niezależnie od siebie próbowali namówić zarząd firmy na pomoc w zorganizowaniu lotu nad Atlantykiem. Prezesi Vickersa przystali na ten pomysł i zaproponowali im skonstruowany w 1917 roku ciężki bombowiec Vickers Vimy, który miał wystarczający udźwig, by zabrać ilość paliwa potrzebną na transatlantycki przelot.
Samolot został przetransportowany do Nowej Fundlandii. Lotnicy zadbali o szczegóły; między innymi przefiltrowano całe paliwo, wiedząc, że nawet najdrobniejsze zanieczyszczenie mogło spowodować awarię silnika, a wodę do układu chłodzenia przegotowano, usuwając w ten sposób wszelki możliwy osad. 13 czerwca 1919 r., gdy już zatankowany samolot czekał na start, nastąpił trzask i pękł amortyzator. Ostrożnie spuszczono paliwo, awarię naprawiono i następnego dnia, o 16.13 samolot wzniósł się w powietrze.
Piloci mieli na sobie kombinezony ogrzewane prądem z instalacji elektrycznej samolotu, lecz niedługo po starcie nastąpiła awaria prądnicy, która pozbawiła ich nie tylko ogrzewania, ale też i łączności radiowej. Poza tym opadająca temperatura spowodowała, że maszyna zaczęła pokrywać się lodem. Tego piloci nie przewidzieli. Brown kilkanaście razy wychodził na płat, trzymając się zastrzałów i linek i odłupywał nawarstwiający się lód. W pewnym momencie o mało nie doszło do katastrofy – oblodzona maszyna wpadła w korkociąg, przyrządy pokładowe odmówiły posłuszeństwa i nie sposób było określić położenia przestrzennego samolotu, póki nie znalazł się niebezpiecznie blisko tafli wody i nie udało się ustabilizować lotu.