W poniedziałek, po raz pierwszy od klęski w wyborach prezydenckich w maju zeszłego roku, Sarkozy wziął udział w zjeździe działaczy konserwatywnej partii UMP. Moment wybrał jednak nie on, ale raczej jego polityczni oponenci. Były prezydent jest oskarżany o serię malwersacji finansowych, które mogą pogrążyć go w oczach opinii publicznej. I woli sam przejąć inicjatywę.
W zeszłym tygodniu Trybunał Konstytucyjny orzekł, że w trakcie ubiegłorocznej kampanii wyborczej sztab Sarkozy'ego przekroczył o 460 tys. euro (2,1 proc.) dozwolony limit wydatków 23 mln euro. A to oznacza, że państwo nie zwróci połowy kosztów i stawia UMP w bardzo trudnej sytuacji finansowej.
Takiej decyzji Trybunał Konstytucyjny nie podjął jeszcze nigdy wobec głowy państwa.
Na znak protestu Sarkozy pod koniec minionego tygodnia wycofał się z prac Trybunału, którego jako były prezydent był członkiem z mocy prawa. Ale problemów może mieć więcej. Wciąż toczy się śledztwo w sprawie milionów euro, jakie mógł otrzymać od pułkownika Muamara Kaddafiego w poprzedniej kampanii prezydenckiej w 2007 r. Prokuratorzy podejrzewają także, że otrzymał nielegalne wsparcie od dziedziczki koncernu kosmetycznego L'Oreal Liliane Bettencourt.
Powrót Sarkozy'ego na scenę polityczną budzi równie skrajne emocje jak wtedy, gdy kierował krajem. O ile 70 proc. Francuzów jest przekonanych, że to właśnie on będzie reprezentował barwy prawicy w następnych wyborach prezydenckich, to 59 proc. wcale nie chce, aby był znów przywódcą kraju – wynika z sondażu opublikowanego w niedzielę przez tygodnik „Journal du Dimanche". O ile jednak 82 proc. zwolenników UMP cieszy się z perspektywy powrotu Sarkozy'ego do polityki, to 81 proc. elektoratu lewicy uważa to za złą wiadomość.