Przyszły prezydent Egiptu nazywa się Abdel Fatah as-Sisi – to można było podać bez oczekiwania na wyniki wyborów, które zaczęły się w poniedziałek rano, a miały skończyć we wtorek późnym wieczorem. Nie skończyły się jednak – potrwają jeszcze w środę. Taką nagłą decyzję podjęła centralna komisja wyborcza, gdy wydawało się, że będzie się już szykowała do ogłoszenia wstępnych wyników.
Nowe tymczasowe władze nie kryją, że zależy im na tym, aby frekwencja w tych wyborach - w których As-Sisi, do niedawna szef armii, ma tylko jednego kontrkandydata - była na tyle duża, aby mógł on uzyskać więcej głosów, niż w 2012 roku zdobył obalony przez niego w lipcu ubiegłego roku islamistyczny prezydent Mohamed Mursi.
– Przekładając na liczby, chodziło o to, by w wyborach wzięło udział minimum 15 mln ludzi i co najmniej 90 proc. głosowało na As-Sisiego. Dałoby to lepszy wynik, niż miał Mursi (13,2 mln głosów) – tłumaczy „Rz" prof. Said Sadek, politolog z Uniwersytetu Amerykańskiego w Kairze.
Takie nagłe przedłużenie wyborów to kolejny powód, by podważać ich sens. Na Zachodzie już wcześniej kojarzyły się zazwyczaj z farsą: odbywają się w momencie, gdy Bractwo Muzułmańskie, do niedawna najsilniejsze ugrupowanie, jest zwalczane jako organizacja terrorystyczna, gdy dziesiątki tysięcy polityków i działaczy siedzą w więzieniach, a przeszło tysiąc usłyszało już w tym roku wyrok śmierci.
No i na rywalizację z As-Sisim, byłym szefem armii, który obalił swojego islamistycznego poprzednika, odważył się tylko jeden polityk, lewicujący Hamdin Sabahi (w sprawie islamistów mający zresztą podobne poglądy jak przyszły prezydent).