W poniedziałek w kilku prowincjach na południu Jemenu odbył się strajk. Nie pracowało wiele szkół, sklepów, firm, nie kursowały minibusy. Doszło do starć separatystów z siłami rządowymi, w wyniku których zginął policjant, a kilkanaście osób zostało rannych.
Nie był to pierwszy taki protest. „Będziemy kontynuowali pokojową walkę aż do zwycięstwa, czyli zakończenia okupacji przez Jemeńską Republikę Arabską, przywrócenia naszemu krajowi niepodległości i odtworzenia państwa ze stolicą w Adenie” – głosi oświadczenie, które w niedostępnych górach na granicy dwóch południowych prowincji Abjan i Lahadż przyjęli kilka dni temu przywódcy separatystycznego Ruchu Południowego. Kopię oświadczenia wręczył mi jeden z liderów organizacji.
Separatyści, wpływowi w prowincjach wokół Adenu, są rozgoryczeni, że świat nie zauważa ich problemów. Dostrzega zagrożenie ze strony al Kaidy i ewentualnie interesuje się szyicką rebelią na północnym zachodzie, przy granicy z Arabią Saudyjską, bo tam być może angażuje się Iran. Ruch Południowy postanowił więc o sobie przypomnieć przed środą, kiedy w Londynie odbędzie się międzynarodowa konferencja poświęcona pomocy dla Jemenu. Bo zapewne pomoc będzie przeznaczona na walkę z terrorystami z al Kaidy.
[srodtytul]Szejk, syn sułtana[/srodtytul]
– Kiedyś marzyliśmy o zjednoczonym Jemenie. Ale gdy stało się to faktem, z każdym rokiem nasza sytuacja się pogarszała. Północ zabrała nam ziemię, nasze fabryki, przysłała swoich żołnierzy, dobrała się do złóż gazu i ropy na naszym terenie – mówi „Rz” szejk Tarik Naser al Fadhli, jeden z liderów Ruchu Południowego.