Dziesięć lat temu, kiedy królowa motorsportu szykowała się do wyścigu w USA, reporter „GQ” zapytał Lewisa Hamiltona, jak F1 mogłaby uwieść fanów za oceanem. – Trzeba pokazać ją ludziom. Kiedy usłyszą, poczują, zobaczą, może przyjdą na wyścig – odpowiedział Brytyjczyk, wówczas jeszcze tylko kandydat na kierowcę wszech czasów.
Dziś Amerykanie za wejściówki płacą na czarnym rynku nawet kilka tysięcy dolarów – bilety na Grand Prix Miami w regularnej sprzedaży rozeszły się błyskawicznie, a w przyszłym roku do kalendarza sezonu dołączą zawody w Las Vegas.
To w dużym stopniu efekt Netflixa, który zaprosił kibiców za kulisy F1. Serial „Jazda o życie” (doczekał się już czterech sezonów, będą dwa kolejne) pokazuje, że to nie tylko bitwa technologiczna, ale także gra i starcie osobowości. Są tu zarówno skromni herosi, jak i makiaweliczni politycy biznesmeni trwoniący fortuny na rozwój aut.
Gra o miliard
Produkcja Netflixa to paradokument. Fabularyzowane połączenie propagandy z telewizyjnym dramatem, które tak ubarwia wydarzenia, że coraz mniej podoba się samym kierowcom, ale uwodzi widza – zwłaszcza młodego, tego najbardziej atrakcyjnego dla marketingowców.
Firma Nielsen policzyła, że w ubiegłym roku liczba osób interesujących się F1 wzrosła na kluczowych rynkach o 73 mln. Trzy czwarte nowych widzów należy do grupy wiekowej 16–35. Badania wykazały, że było to przede wszystkim efektem serialu, choć istotny wpływ na wzrost zainteresowania miała także pandemia i organizowane wówczas wirtualne wyścigi z udziałem największych gwiazd.