– Nie chcę od nich niczego. Pozostanę Delphine, nie będę domagała się, aby zwracano się do mnie „księżniczko" – powiedziała w poniedziałek w Brukseli Delphine Boel na pierwszej konferencji prasowej po tym, jak król Belgów Albert II uznał ją za swoją córkę. I wybuchła płaczem: – Każdy ma prawo do swojej tożsamości. Chcę być przykładem dla tych, którzy znaleźli się w mojej sytuacji. Nie liczę, że się do mnie odezwą, ale jeśli dadzą znak życia, nie odwrócę się do nich plecami – rzuciła pod adresem rodziny królewskiej.
W ten sposób kończy się kompromitująca dla belgijskiej monarchii saga, która rozpoczęła się przed 21 laty, gdy w biografii królowej Paoli znalazł się zapis, że jej mąż, Albert II, miał nie tylko wieloletni romans z arystokratką Sybille de Selys Longchamps, ale także nieślubną córkę. W 2013 r. Delphine Boel wystąpiła o uznanie przez monarchę ojcostwa, ale ten odmawiał przekazania próbki DNA aż do początku tego roku, gdy sąd skazał go na 5 tys. euro kary za każdy dzień łamania wyroku. Delphine uzyskała teraz prawo do tytułu książęcego, nazwiska Saxe Cobourg i udziału w spadku po śmierci monarchy, który już sześć lat temu abdykował na rzecz syna Filipa. Rodzina królewska nie zamierza jednak kontaktować się z Delphine.
Ponad połowa Belgów uznała takie zachowanie Alberta II za skandaliczne. W kraju, gdzie monarchia jest jedną z nielicznych instytucji, które łączą Flamandów i Walonów, korona i bez tego była w słabej kondycji. Na północy tryumfuje Nowy Sojusz Flamandzki (N-VA) i Vlaams Belang, ugrupowania radykalnej prawicy, które chcą zbudować niezależną flamandzką republikę. Z kolei w środku antyrasistowskich manifestacji po zabójstwie George'a Floyda brat monarchy, książę Laurent, wsławił się deklaracją, że jego przodek Leopold II, w którego kolonii – Kongu – Belgowie zamordowali od 10 do 15 mln osób, nie mógł zrobić niczego złego, bo osobiście nigdy w Afryce nie był.
Wśród 12 monarchii, które jeszcze pozostały w Europie, Belgia nie jest jedyną przechodzącą egzystencjalny kryzys. Na początku sierpnia na wygnanie do Zjednoczonych Emiratów Arabskich udał się były król Hiszpanii Juan Carlos. Pozostać w Madrycie nie mógł, bo szwajcarscy prokuratorzy wykryli, że w 2008 r. król Arabii Saudyjskiej przekazał mu 100 mln USD za pomoc w uzyskaniu zgody na budowę przez Hiszpanów superszybkiej kolei między Mekką i Medyną. Monarcha oddał trzymane na tajnych kontach w Panamie środki jednej ze swoich niezliczonych kochanek Corinne zu Sayn-Wittgenstein, licząc na ukrycie skandalu.
Sprawa łapówki z Rijadu to tylko zwieńczenie długiej serii skandali króla; gdyby nie one, przeszedłby do historii jako wybitny mąż stanu, który przeprowadził Hiszpanię od frankistowskiej dyktatury do demokracji. Od wstąpienia na tron w 2014 r. po abdykacji Juana Carlosa Filip VI jest zaprzeczeniem ojca: pracowity, poważny, surowy w obyczajach, mógłby być wzorem monarchy. Ale konflikty narodowościowe w królestwie zaszły tak daleko, że w Katalonii, którą ma odwiedzić w ten piątek, u wielu wzbudza nienawiść. Sondaż dla dziennika ABC podaje co prawda, że 56 proc. Hiszpanów wciąż chce utrzymania obecnego ustroju, a 33 proc. domaga się republiki, ale wśród młodych (do 29. roku życia) 58 proc. liczy na obalenie korony.