„Claudine to zwyczajna, rwandyjska nastolatka. Mieszka wraz z siostrą i szwagrem, bo rodzice nie żyją. Pewnego popołudnia siostra prosi ją, by przyniosła banany z ogrodu na wieczorny posiłek. Dziewczynka ścina dorodną kiść, ale nie zauważa zielonego węża oplatającego bananowiec. Wąż pluje jadem prosto w oczy dziecka. Claudine z trudem znajduje drogę do domu, rodzina, zamiast zaprowadzić ją do najbliższego ośrodka zdrowia, bierze kozę i wędruje do szamana. W zamian za kozę, szaman zgadza się leczyć dziewczynkę. Nakłada na oczy ziołowe papki, dokonuje rytualnych nacięć na skroniach. Ale to nie pomaga. Oczy ropieją, a dziewczynka wije się z bólu. Po tygodniu nieudanych prób, rodzina decyduje się zaprowadzić Claudine do szpitala. Mała trafia tam z wysoką gorączką i ogólnym stanem zapalnym. Lekarzom udaje się uratować życie dziewczynki. Na uratowanie wzroku jest już za późno... "
„Eric to jedyny Kongolijczyk, jakiego mamy w szkole. Przywieźli go do nas studenci z Gomy. Zainteresowali się niewidomym chłopcem żebrzącym na ulicach miasta... Eric nie jest sierotą. Jego rodzice rozwiedli się, a nowy mąż mamy nie zaakceptował kalectwa pasierba. Mama oddała więc chłopca biologicznemu ojcu. Ten zabrał syna do lasu i porzucił. Chłopak cudem znalazł drogę do ciotki mieszkającej w pobliżu. Kobieta przyjęła go pod swój dach, ale za cenę codziennego żebrania na utrzymanie całej rodziny. Studenci przekonali ciotkę, że chłopiec powinien być zbadany przez specjalistę. Ze swojej cienkiej, studenckiej sakiewki, wyszperali potrzebny grosz i obcemu dziecku zafundowali podróż do okulisty. Tam dowiedzieli się o naszej szkole. Zdobyli pieniądze potrzebne na przekroczenie granicy i busy. Kupili chłopcu nowe ubranie. Dzwonią do dziś i pytają o postępy Erica..."
Coś poza osobistym bólem
Kibeho to jest Golgota Rwandy. W ludobójstwie w 1994 roku w mieście i okolicach zginęło 25 tysięcy ludzi. Przy kościele parafialnym jest mauzoleum, gdzie zgromadzono kości ofiar, wielu ludzi spłonęło żywcem w tym budynku. Tak często bywało w trakcie tego ludobójstwa. Ludzie uciekali do kościołów, wierząc, że tam są bezpieczni, a mordercy wybijali dziury w murze i wrzucali ogień do środka. Na budynku kościoła widać takie ślady po wybitych dziurach, w środku, w części, gdzie kiedyś było prezbiterium, mieści się kolejne mauzoleum, tam w skrzyniach też są kości ludzi.
Rok po ludobójstwie w Kibeho znajdował się obóz, gdzie nowe władze zgromadziły 100 tysięcy wysiedleńców na terenie wielkości trzech boisk piłkarskich. Głównie byli to Hutu, wśród nich członkowie milicji, które rok wcześniej zabijały Tutsi, ale też zwykli ludzi, którzy ze zbrodnią nie mieli nic wspólnego. To był największy w Rwandzie obóz wysiedleńców. 17 kwietnia burmistrz Butare, regionalnej stolicy, ogłosił, że obóz zostanie zamknięty, nowym władzom chodziło zapewne o oddzielenie sprawców ludobójstwa od pozostałych. Dzień później obóz otoczyły dwa bataliony Patriotycznego Frontu Rwandy, nowej armii Rwandy zdominowanej przez Tutsi. 22 kwietnia w okolicznościach, które do dziś nie są jasne żołnierze otworzyli ogień do uchodźców. Według danych władz żołnierze zabili 330 osób - w samoobronie. Australijscy żołnierze stacjonujący na miejscu twierdzą jednak, że atak był okrutną przeprowadzoną w systematyczny sposób masakrą, w której mogło zginąć co najmniej 4200 ludzi. Gerard Prunier wybitny specjalista od spraw wojny rwandyjskiej ocenia, że w wyniku ataku armii Tutsi na obóz około 20 tysięcy mieszkańców Kibeho, głównie Hutusów „zniknęło".
- Patrząc na ludzi, którzy przeżyli to wszystko zrozumiałam, że oni żyją bez nadziei. Albo stracili całą rodzinę, żyją w samotności nie mogąc pogodzić się z losem, albo — jeśli jakimś cudem przeżyli — nie mają żadnych możliwości zarobkowych, żadnych szans. Z tych powodów zdecydowałam, że szkoła powinna powstać właśnie tutaj w Kibeho. Taki był główny motyw — chcieliśmy zając się odrzuconymi, tymi, którzy nie mają zapewnionych najbardziej podstawowych praw ludzkich. Wierzyłyśmy, że jesteśmy w stanie przerwać zasłonę, za którą oni żyją, rozbić tę skorupę, która ich otacza. Nie chodzi o to, żeby zapomnieli o tym, co przeszli, bo to niemożliwe, ale by byli w stanie odczuć coś poza osobistym bólem.
Parasol ochronny od Marii Kaczyńskiej
Siostra Rafaela (Urszula Nałęcz) jest w zgromadzeniu Franciszkanek Służebnic Krzyża od 1954 r. Pracowała w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Laskach, potem w 1989 r. wyjechała do Indii tworzyć tamtejszą placówkę misyjną sióstr z Lasek. Drugą zagraniczną szkołą Franciszkanek była placówka Siloe na północy RPA, w której polskie siostry zaczęły pracować w 2002 r. i którą ostatecznie przejęły od belgijskiego zgromadzenia zakonnego. W lipcu 2006 r. namówiona przez znajomych m. in. lekarza i misjonarza, dziś arcybiskupa Henryka Hosera, wyjechała do Rwandy, aby tam tworzyć rwandyjskie Laski.