Raczej nie zaryzykuje przerwy na urzędzie prezydenta. Uzna stanowisko, które w obecności koalicjantów Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina przedstawił w środę prezes PiS Jarosław Kaczyński, że ostatni termin na wybory to 28 czerwca. Dodał nieco tajemniczo, że jeżeli będą próby przeciwstawiania się temu, strona rządowa wykorzysta wszystkie państwowe środki, żeby prawo zostało wykonane, a wybory przeprowadzone.
Strona rządowa nie ma wątpliwości, że podobnie jak przy pierwszej ustawie o korespondencyjnym głosowaniu, opozycja mająca w Senacie większość spowalnia prace (marszałek Grodzki mówi, że rzetelnie bada ustawę), choć zapowiadano, że tym razem nie wykorzysta wszystkich 30 dni, które kończą się 12 czerwca. Ale nawet jeśli Senat odeśle ustawę kilka dni wcześniej, np. 3 czerwca, a Sejm ją przeforsuje, to do 28 czerwca zostanie 25 dni z 60, jakie marszałek Witek ma na zorganizowanie tych „awaryjnych" wyborów.
Czytaj także: Wybory prezydenckie 2020: Witek czeka, a Senat pracuje
Plan, aby wybory odbyły się 28 czerwca, strona rządowa tłumaczy tym, by przed końcem kadencji obecnego prezydenta (6 sierpnia) były dwa tygodnie na ewentualną drugą turę, kilka dni dla PKW na zliczenie głosów i czas dla SN na rozpatrzenie protestów przeciwko wyborowi prezydenta. Będzie można je wnieść na podstawie nowej ustawy w ciągu trzech dni od wyników – teraz było 14 dni – a uchwałę w sprawie ważności wyborów SN ma podjąć w ciągu 14 dni.
Najwyraźniej PiS chce uniknąć przerwy w obsadzie stanowiska prezydenta, tym bardziej że w ostatnich dniach spór o wybory podgrzało stanowisko m.in. prof. Łętowskiej, że gdyby przed końcem kadencji nie wybrano prezydenta, to jego obowiązki powinien przejąć marszałek Senatu. Dodajmy, wielu prawników uważa, że to prawo przynależy marszałkowi Sejmu, a tylko awaryjnie marszałkowi Senatu.