W trakcie wyborów lokalnych w Polsce (w trakcie – bo przecież w wielu miejscach będzie jeszcze druga tura) chciałbym zadać pytanie, po co nam samorząd. Warto przypomnieć, że 20, 30 lat temu m.in. we Francji, USA i Izraelu pojawił się pomysł, by zrezygnować z władz lokalnych. Argumentowano, że w związku z postępem technicznym można administrować całym państwem bezpośrednio. Wskazywano na oszczędności. Nie byłyby już potrzebne wydatki na regionalne budżety, na lokalne administracje.
Te głosy były szczególnie silne w Izraelu. Bo przecież to małe państwo. Mieszka w nim mniej ludzi niż w Londynie, Mexico City, Pekinie czy Buenos Aires. Mówiono: wystarczy nam jeden szeryf, by rządzić takim państwem. A jednak nie udało się przeforsować tych pomysłów. I mamy w Izraelu więcej niż 450 samorządów – miast, miasteczek, wiosek.
Komu są potrzebne? Wszystkim nam, obywatelom. Potrzebne są demokracji, aby się nie zdegenerowała. W dużych państwach demokracja zamienia się bowiem coraz częściej w rządy niewielkiej mniejszości, czasem wręcz jednej grupy zawodowej – bo pełnienie funkcji polityka stało się zawodem.
Dlatego warto wracać do mowy Peryklesa, którą znaleźliśmy w książkach Tukidydesa i którą Abraham Lincoln cytował, mówiąc o demokracji "z narodu, przez naród, dla narodu". Nowoczesna demokracja oddala się od tak rozumianej. Nie tylko statystycznie. Władza to coraz częściej "oni", którzy rządzą gdzieś daleko, w stolicy.
Tymczasem sołtysi, burmistrzowie i radni są blisko – są "tu", obok nas. Żyją między obywatelami. Słyszą na co dzień pretensje mieszkańców. Wiedzą, gdzie pękła rura, jakie muzeum trzeba odnowić, komu pomóc.