Dziś podobnych doznań dostarczają nam kandydaci na ławników do nowo tworzonych izb w Sądzie Najwyższym: dyscyplinarnej, która ma badać postępki sędziów i prokuratorów, oraz kontroli nadzwyczajnej, która ma uchylać rażąco niesprawiedliwe wyroki z ostatniego 20-lecia.
To pomysł bez precedensu na świecie, że do SN, w którym bada się stosowanie prawa w niższych instancjach, dotrze „czynnik społeczny". W ręce ławników, którym według ustawy ma wystarczyć nieposzlakowana opinia i średnie wykształcenie, trafi ogromna władza i współodpowiedzialność. Choć izb nie ma, setki spraw już czekają.
15 chętnych (a miejsc jest 36), którzy we wtorek stanęli przed senacką komisją, upewniło mnie, że przyjęto chybione kryteria. To m.in. ławnicy sądowi chcący „poszerzyć doświadczenie" oraz osoby, które najwyraźniej nie wiedzą, na co się decydują. Do historii przejdą ich słowa: „Chcę zobaczyć, jak to jest być po drugiej stronie sali rozpraw" albo „Nie wiem, czy mam kwalifikacje"; „Jeśli chodzi o prawo, to mogę doczytać"; „Wiem, co jest dobre, a co złe. Nauczyły mnie tego trzylatki, z którymi pracuję". Na pewno chcą pomóc Temidzie, ale lepsza byłaby dobra reforma procedur.
Czytaj także: Brak ławników i sędziów blokuje nowe izby SN
Ich wypowiedzi ośmieszają całą ideę. Przywołały mi na myśl niezapomnianego „eksperta" rejsowej komisji, który wyliczał metody głosowania. – A jaką metodą wybierzemy metodę głosowania? – pytał inny uczestnik rejsu. Grał go Roman Suszko, wybitny logik, profesor z PAN.