Kiedy w 2017 roku ludzie wyszli na ulice z hasłem „wolne sądy”, chyba nie sądzili, że politycy czy sędziowie potraktują ten slogan dosłownie. Sądy już wtedy były powolne, ale teraz jeszcze bardziej zwolniły. W 2024 roku na wyrok sądu I instancji trzeba było czekać średnio już prawie 13 miesięcy. To prawie dwa razy dłużej niż jeszcze 15 lat temu.
Można żartować, ale ludziom, którzy mają w tej chwili sprawy w sądach, wcale do śmiechu nie jest. Na pozór może się to wydawać mało znaczące, bo z roku na rok średni czas rozpatrywania spraw rośnie o średnio o pół miesiąca, czasem o miesiąc. Ale w rzeczywistości to się przekłada na to, że zdarzają się sądy, jak np. w Gdańsku, gdzie termin pierwszej rozprawy wyznaczono na rok 2030, bo wcześniej nie ma wolnych terminów. A przecież pamiętajmy, że sprawy cywilne czy gospodarcze, które często dotyczą ogromnych pieniędzy lub fundamentalnych dla obywateli kwestii, nie skończą się w pierwszej instancji. Średnio apelacje są wnoszone w co trzeciej sprawie gospodarczej rozpoznanej w sądzie okręgowym, a w sądach rejonowych i w sprawach cywilnych – w co ósmej.