Wprowadzenie sądów gminnych byłoby ciekawym eksperymentem, tylko czy obecnie, kiedy wymiar sprawiedliwości funkcjonuje źle, nie nazbyt ryzykownym i w rezultacie kosztownym? Wypuszczenie sędziów w teren to słuszna idea – sądy mają być bliżej ludzi. Pytanie tylko, czy owa bliskość równałaby się lepszemu i szybszemu załatwianiu ich spraw.
I to jest najsłabszy punkt całej układanki. Gdyby zamknąć oczy, można by sobie wyobrazić kolejkę chętnych do sędziego, który obraduje za stołem w jednej z sal gminnego domu kultury, rozstrzygając na miejscu lokalne spory i waśnie. Albo przyjeżdżającego na wiejski targ, gdzie rozwiązuje konflikty konsumenckie o jakość gęsiny, sprzedaż konia i jego wiek. Problemy załatwiane są szybko, mijają jak ból zęba po wizycie u dentysty.
Czytaj więcej
Prawnicy twierdzą, że po raz kolejny nie są dopuszczeni do dyskusji na temat reformy sądów, a o zmianach dowiadują się z konferencji prasowych ministra sprawiedliwości.
To świat idealny, w którym nie ma procedur, a ludzie chcą się godzić, działając zawsze racjonalnie. W realnym świecie tak nie jest. Spory bywają zapiekłe, a istniejące w sądach procedury i formalizmy oraz podążający za tym świadkowie, obrońcy, dowody, ich ocena etc. robią resztę. I nawet jeśli strony chcą się godzić, nie zawsze musi to być takie proste, a przede wszystkim szybkie. Bo zazwyczaj z rozstrzygnięcia takich sporów zadowolona jest tylko jedna strona, a druga szuka możliwości zmiany decyzji.
Owszem, sędziowie wyjazdowi są lepszym pomysłem niż sędziowie pokoju, których największą wadą jest ryzyko upolitycznienia i wybór w powszechnych wyborach.