Ci, którzy bojkotowali nas do tej pory w duchu liberalnym, powiedzą może, że nie ma takich artystów na świecie. Spieszę ze sprostowaniem: są, choć w mniejszości. Znam nawet pośród ludzi teatru geja, który podpadł własnemu tacie za to, że głosował na Jarosława Kaczyńskiego.
Ojciec był liberalny, głosował liberalnie, ale jak usłyszał podczas liberalnego niedzielnego obiadu, co syn politycznie wyrabia, aż się w nim zagotowało. Ulubione domowe kluseczki z rosołu w gardle mu stanęły. Przy drugim daniu przetrawił zniewagę liberalnych ideałów, rzecz się rozeszła po kościach. Kurczaczych. Jednak niesmak w rodzinie pozostał.
Paradoks liberalnej tolerancji dobrze ujął pewien znakomity pisarz, mówiąc do mojego działowego kolegi z typową dla siebie przewrotnością: rozmawiam z panem tylko dlatego, że bardzo sobie cenię pana redakcję. Gdyby o pana chodziło – w ogóle bym nie rozmawiał. Tym, którzy nie zetknęli się w życiu z liberalną tolerancją, tłumaczę, że jak rozmawiamy całkiem serio – czasem do wywiadu dochodzi. A czasami nie. Chwała ludziom o otwartych głowach.
Zdarzył mi się udział w scenie, której nawet Gombrowicz w „Trans-Atlantyku” nie wymyślił. Umówiłem się z pewnym artystą. Spotykamy się w mieście, gdzie mieszka, na rynku. Miło nam się o sztuce gawędziło. Jak najbardziej rzeczowo. Wtedy do stolika podeszli poseł oraz senator pewnej partii rządzącej. Nie tej chłopskiej, wiejskiej, postkomunistycznej, zapyziałej. Liberalnej! Artysta mnie przedstawił. Powiedział, skąd jestem.
– A co ty z nim rozmawiasz?! – spytał przerażony poseł.– Przecież on z PiS jest!