Pięćset ozorów mełło bez ustanku

Lech Kaczyński zbiera razy, ale trzeba o niego zabiegać – jak pokazał Nicolas Sarkozy w Paryżu. Tusk zbiera same pochwały, lecz można go ignorować – jak pokazała Angela Merkel w Gdańsku – pisze filozof społeczny

Aktualizacja: 22.07.2008 08:23 Publikacja: 22.07.2008 00:45

Pięćset ozorów mełło bez ustanku

Foto: Rzeczpospolita

Zarzuca się prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, że w sprawie traktatu lizbońskiego działa chaotycznie i bez planu. Najpierw traktat wynegocjował, potem uzależnił złożenie podpisu pod ratyfikacją od nowej ustawy kompetencyjnej. Po referendum w Irlandii sugerował, że nie ma sensu go podpisywać, a po spotkaniu z Nicolasem Sarkozym nie tylko oświadczył, że nie będzie się sprzeciwiał ratyfikacji, ale – jak doniosła prasa – podobno zobowiązał się, że będzie pomagał w doprowadzeniu procesu ratyfikacyjnego w Europie do końca i przekonywał prezydenta Czech Vaclava Klausa, by zmienił niechętne traktatowi stanowisko. Podobno Francuzi dla zachęty lekką ręką dorzucili nam jeszcze fabrykę silników Peugeot, o którą zabiegały Turcja, Ukraina i Rumunia.

Rzeczywiście nie wygląda to na konsekwentną postawę. Czyż na tym tle nie błyszczą jasnym światłem talenty dyplomatyczne i strategiczne Donalda Tuska, Radosława Sikorskiego oraz szefa gabinetu politycznego premiera Sławomira Nowaka, twardo i konsekwentnie broniących polskich interesów w negocjacjach ze skąpymi i aroganckimi jankesami?

Strategia prezydenta wygląda na mało przemyślaną. Zwłaszcza że większość Polaków opowiada się za traktatem lizbońskim. Ale wszyscy wiemy, że Lech Kaczyński nie jest politykiem, który dba o popularność. Nie podporządkowuje swoich działań sondażom, ba, w ogóle zdaje się je ignorować, czym może doprowadzić do rozpaczy swoich współpracowników dbających o poprawę jego wizerunku.

Akceptując integrację europejską, Lech Kaczyński obawia się Europy, w której panują stosunki hegemoniczne. W ciągu ostatnich lat przekonał się, jak silne są w Europie interesy narodowe. Zdaje sobie sprawę, że między Polską a Niemcami, najsilniejszym państwem Unii, istnieją poważne rozbieżności. Wie, że Polska jest słaba i jej suwerenność nie jest zagwarantowana na wieki ostatecznym wyrokiem opatrzności zapadłym w 1989 roku.

Żadna poważna gazeta niemiecka nie opublikowałaby artykułu o sporach wśród rządzących, jak to uczynił „Dziennik”

Stąd wielka waga, jaką Lech Kaczyński przywiązuje do polityki wschodniej, aby zabezpieczyć Polskę przed neoimperialnymi dążeniami Rosji. Sądzi też, że zacieśnienie stosunków z USA zarówno zwiększa bezpieczeństwo Polski, jak i wzmacnia naszą pozycję polityczną nie tylko w stosunku do Rosji. Są to w gruncie rzeczy „oczywiste oczywistości”, do niedawna podzielane przez prawie całą polską klasę polityczną

We wszystkich tych punktach rząd Donalda Tuska zajmuje odmienne stanowisko. Ukraina zeszła na plan dalszy. Tusk zajmuje się polityką wschodnią tylko mimochodem. W Europie najważniejszym sojusznikiem stały się Niemcy. Twardej postawie wobec USA towarzyszy całkowita uległość wobec naszego zachodniego sąsiada.

Już w marcu 2007 w artykule opublikowanym w „Washington Post” Radosław Sikorski, który z pobytu w Waszyngtonie wyniósł głęboki uraz do przedstawicieli obecnej amerykańskiej administracji i przekonanie o ich bezbrzeżnej arogancji, ostrzegał USA, by nie sądziły, iż Polska skwapliwie przyjmie każdą ofertę. Wskazywał, że z instalacją tarczy łączą się zagrożenia. Może ona „sprowokować spiralę nieporozumień, osłabić NATO, pogłębić rosyjską paranoję i spowodować utratę przez Stany Zjednoczone ostatnich przyjaciół na kontynencie”. Kąśliwie pisał o „geniuszach w Departamencie Stanu czy Pentagonie”, którzy z góry przewidywali pozytywną odpowiedź Polski i Czech.

Tymczasem, jak stwierdzał ironicznie Sikorski, „tubylcy sądzą tutaj, że sami potrafią prowadzić swoją dyplomatyczną korespondencję”. Wspominał również o zmniejszaniu się zaufania krajów Europy Środkowej do Stanów Zjednoczonych. Podkreślał, że pod wpływem członkostwa w UE nastąpiła reorientacja polskiej polityki zagranicznej i wewnętrznej. „Mało kto w Stanach Zjednoczonych zdaje sobie sprawę, że Polska – by podać choćby jeden przykład – dostaje z obecnego siedmioletniego budżetu UE 120 mld dolarów na modernizację infrastruktury i rolnictwo. Dla porównania amerykańska pomoc wojskowa dla Polski wynosi 30 mln dolarów rocznie, czyli ułamek tego, co wydajemy na misje w Iraku i w Afganistanie, które uważamy za gesty przyjaźni wobec Stanów Zjednoczonych”.

Mamy zatem do czynienia z dwiema całkowicie odmiennymi koncepcjami polskiej polityki zagranicznej prezydenta i rządu. Przy czym wydaje się, że o ile szef dyplomacji rzeczywiście chciał wymusić na Amerykanach ustępstwa, by utrzeć im nosa za ich arogancję, o tyle otoczenie premiera nie miało nigdy serca do tego projektu. Trójmiejską grupę trzymającą władzę wiele łączy z niemieckimi partnerami – Stany Zjednoczone to dla nich odległa abstrakcja.

Jakie są jednak rezultaty tej nowej polityki rządu? Nawet w kwestii stoczni Sikorski musiał straszyć ministra spraw zagranicznych Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera oraz Brukselę nieobliczalnym Kaczyńskim. Prezydent zbiera razy, ale trzeba o niego zabiegać – jak pokazał Sarkozy w Paryżu. Tusk zbiera same pochwały, lecz można go ignorować – jak pokazała wizyta Angeli Merkel w Gdańsku.

Działania prezydenta w sprawie traktatu lizbońskiego trzeba widzieć w kontekście całej jego polityki. Traktat ten nie jest szczególnie korzystny dla Polski. W trudnych negocjacjach udało się ograniczyć szkody – przedłużyć obowiązywanie systemu głosowania przyjętego w traktacie nicejskim, zabezpieczyć się mechanizmem z Joaniny, dołączyć Polskę do protokołu brytyjskiego. Irlandzkie weto zmieniło sytuację, ale bynajmniej nie wpędziło Unii w jakiś głęboki kryzys. „Frankfurter Allgemeine Zeitung” słusznie pisała na jesieni zeszłego roku w komentarzu redakcyjnym: „W Europie nie ma obecnie stabilnego konsensu co do przyszłości integracji... W takiej atmosferze nie powinno się w zasadzie podejmować reformy traktatowej”. Autor artykułu podkreślał, że także traktat nicejski umożliwia zadowalające funkcjonowanie Unii, i kończył swój komentarz stwierdzeniem: „Polityczny system, przy którym ciągle się majstruje, budzi wątpliwości co do swej prawomocności. Europa zbyt dużo czasu straciła już na czekanie na traktaty. Teraz powinna uprawiać politykę” (Nikolas Busse, „Institutionelles Lifting”, 17.10. 2007).

Traktat lizboński nie budzi też entuzjazmu wśród Europejczyków. Są oni coraz bardziej zniechęceni do Unii. Nawet wśród euroentuzjastycznych dotąd Włochów poparcie dla członkostwa ich kraju w Unii spadło do 39 proc. Jeszcze gorzej jest w Austrii lub Danii. Ale także politycy patrzą coraz bardziej krytycznie na Unię. Ostatnio José Barroso narzekał, że to eurosceptycy dominują w debacie o polityce europejskiej. Jak pisał 21 czerwca brytyjski „The Economist” w artykule, w którym proponował pogrzebać traktat, by spoczywał w pokoju, i przejść do spraw ważniejszych – „prawdę mówiąc, tylko kilka rządów lub instytucji było autentycznymi entuzjastami samego traktatu (dwoma wyjątkami są Niemcy, które zyskałyby większą liczbę głosów, oraz Parlament Europejski, który zyskałby dodatkowe kompetencje)”.

Prezydent Kaczyński nie widzi więc powodu, by spieszyć się ze swym podpisem. W wywiadzie dla „Dziennika” powiedział, że jest to „bezprzedmiotowe”, co ze złą wolą wykładano jako odmowę ostatecznego podpisania traktatu. Od razu na alarm uderzyły europejskie media, szczególnie niemieckie. Po ich reakcji można by sądzić, że to nie Irlandczycy, lecz osobiście Lech Kaczyński zablokował traktat. Teraz także w istocie nie wiemy, co zostało uzgodnione z Sarkozym. Nasze informacje pochodzą znowu z „Dziennika”, który najwidoczniej za swoje zadanie uznał aktywne kształtowanie polskiej polityki.

Należałoby jednak przestrzec prezydenta przed zbytnią wiarą we francuskie obietnice. Podobnie jak w przypadku systemu pierwiastkowego powstało – niestety – wrażenie, że Lech Kaczyński gotów jest poświęcić ogólne zasady w zamian za doraźne korzyści dla Polski. Tymczasem, jak słusznie prezydent stwierdził przed wizytą w Paryżu, wola mniejszych narodów musi być w Europie respektowana. Zmuszenie Irlandczyków do przeprowadzenia ponownego referendum na pewno nie przyczyniłoby się do wzmocnienia prestiżu Unii.

Francji zależy na sukcesie swej prezydencji. Stąd złość, a potem umizgi francuskiego prezydenta. Emocje są tym większe, że od czasu wyboru Sarkozy’ego trwa ostra rywalizacja francusko-niemiecka o przywództwo.W marcu Niemcy z niepokojem obserwowali zabiegi francuskiego prezydenta – o którym media niemieckie zawsze piszą z przekąsem, nigdy nie pomijając wzmianek o jego niskim wzroście – mające na celu poprawienie relacji z Wielką Brytanią. Jak pisała 27 marca zaniepokojona „FAZ”: „Sarkozy niespełna trzy miesiące przed początkiem francuskiej prezydencji zamierza odwołać się do „nowego francusko-brytyjskiego braterstwa”, aby zmienić strukturę władzy w Europie”.

Niestety, dekolt pani kanclerz nie był w stanie zrównoważyć dyplomatycznej wagi wdzięków Carli Bruni. Prawdziwą kością niezgody stała się Unia Śródziemnomorska. Jak twierdziła prasa niemiecka, tej kwestii dotyczyło 90 procent rozmów między Paryżem i Berlinem. Niemcy wymusiły na Francuzach liczne ustępstwa – przede wszystkim traktowanie Unii jako modyfikacji „procesu barcelońskiego”. Po cichu liczono, że i tak niewiele wyjdzie z francuskich zamierzeń. Jednak szczyt w Paryżu był wielkim sukcesem Sarkozy’ego, przypieczętowanym uznaniem Libanu przez Syrię, o co zabiegała też dyplomacja niemiecka. Laury przypadły Sarkozy’emu. Nic dziwnego, że w tym tygodniu kanclerz Merkel pospieszyła do Algierii, z którą Niemcy zamierzają rozwijać intensywne kontakty gospodarcze.

Polska musi walczyć o swoje żywotne interesy w skomplikowanych grach wewnątrzeuropejskich, w dynamicznie zmieniających się relacjach transatlantyckich i rosyjsko-europejskich. Niestety, polityka zagraniczna stała się przedmiotem innej gry, w której chodzi o demontaż prezydenta, o udaremnienie jego reelekcji, a może nawet – gdyby się udało – usunięcie go z urzędu lub zmuszenie do rezygnacji, jak zapowiedział niezawodny w takich sytuacjach poseł PO Stefan Niesiołowski.

O tym, że w tej grze nie liczy się interes Polski, świadczy ujawnienie fragmentu burzliwej rozmowy prezydenta z ministrem spraw zagranicznych. W Niemczech istnieją duże rozbieżności między Angelą Merkel a ministrem spraw zagranicznych Frankiem-Walterem Steinmeierem. Nie do pomyślenie są jednak przecieki z ich poufnych rozmów. Media niemieckie donoszą o różnicy zdań ostrożnie i z rozwagą, by nie narazić na szwank interesu i prestiżu państwa. Nie wyobrażam sobie, żeby jakakolwiek poważna gazeta niemiecka opublikowała tego rodzaju artykuł, jak to uczynił „Dziennik”. Ale poważne niemieckie gazety kierują się poczuciem odpowiedzialności za kraj, a nie tylko zyskiem. Ich właściciele są obywatelami Niemiec i chcą służyć dobru wspólnemu, jakim jest dla wszystkich Niemców Niemiecka Republika Federalna.

W swoim „Eseju o duszy polskiej” Ryszard Legutko twierdzi, że nastąpiło zerwanie ciągłości polskiej kultury. Nie podzielam jego poglądu. Gdy sięgamy do opisu, i to nawet pamfletowego, tego, co się działo w polskiej polityce pod koniec XVIII wieku, znajdujemy te same co dzisiaj polskie cechy: łatwowierność, słomiany zapał, brak realizmu, gadatliwość, kłótliwość i wiarę, że ktoś inny rozwiąże polskie problemy, wreszcie zwykłą sprzedajność.

Dzisiejszy Sejm RP, w którym Stefan Niesiołowski może być wicemarszałkiem, a Kazimierz Kutz po swojej niedawnej wypowiedzi (dotyczącej polskości Śląska – red.) pozostać szanowanym posłem, nie różni się wiele od tego, w którym – jak pisał Karol Zbyszewski w swojej książce o Julianie Ursynie Niemcewiczu – „pięćset ozorów mełło bez ustanku, ustanowienie porządku obrad zajęło parę tygodni”. A był to Sejm nazwany potem Wielkim, który uchwalił pierwszą polską konstytucję.

Chociaż była ona nieporównywalnie krótsza, sensowniejsza i dobra dla Polski, wiedza o niej nie była większa niż znajomość traktatu lizbońskiego: „Moda nakazywała wielbić konstytucję. Ci, co ją wielbili, nie znali jej, nie rozumieli ani trochę więcej od tych, co załamywali gnaty i jak Suchorzewski pletli o uświęceniu despotyzmu. Można było wypić za zdrowie nowej ustawy, ale przeczytać i przemyślać ją – na taki wysiłek już się nie zdobywano”. A po uchwaleniu konstytucji „Polska zapadła w beztroski, letni sen”, ufając bądź to w dobrą wolę Katarzyny II, bądź Fryderyka Wilhelma.

Dziś rozbiory nam wprawdzie nie grożą, ale obudzenie się ze snu może być równie nieprzyjemne jak wtedy.

Autor jest socjologiem i filozofem społecznym, profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Współpracuje z „Rzeczpospolitą”

Zarzuca się prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, że w sprawie traktatu lizbońskiego działa chaotycznie i bez planu. Najpierw traktat wynegocjował, potem uzależnił złożenie podpisu pod ratyfikacją od nowej ustawy kompetencyjnej. Po referendum w Irlandii sugerował, że nie ma sensu go podpisywać, a po spotkaniu z Nicolasem Sarkozym nie tylko oświadczył, że nie będzie się sprzeciwiał ratyfikacji, ale – jak doniosła prasa – podobno zobowiązał się, że będzie pomagał w doprowadzeniu procesu ratyfikacyjnego w Europie do końca i przekonywał prezydenta Czech Vaclava Klausa, by zmienił niechętne traktatowi stanowisko. Podobno Francuzi dla zachęty lekką ręką dorzucili nam jeszcze fabrykę silników Peugeot, o którą zabiegały Turcja, Ukraina i Rumunia.

Pozostało 94% artykułu
analizy
Rafał Trzaskowski stawia na bezpieczeństwo, KO ogłosi kandydata na początku grudnia
Materiał Promocyjny
BaseLinker uratuje e-sklep przed przestojem
Publicystyka
Bogusław Chrabota: Ursula von der Leyen proponuje „pisizm” w sprawie funduszy regionalnych
Publicystyka
Roman Kuźniar: Gen. Kukuła zabiera nas na wojnę, ale nie wiadomo, z kim i gdzie
Publicystyka
Michał Szułdrzyński: Jaka będzie „Rzeczpospolita”
Publicystyka
Marek A. Cichocki: Nastała epoka wojen, pozostało tylko wypatrywać konfliktu między USA a Chinami