Działania prezydenta w sprawie traktatu lizbońskiego trzeba widzieć w kontekście całej jego polityki. Traktat ten nie jest szczególnie korzystny dla Polski. W trudnych negocjacjach udało się ograniczyć szkody – przedłużyć obowiązywanie systemu głosowania przyjętego w traktacie nicejskim, zabezpieczyć się mechanizmem z Joaniny, dołączyć Polskę do protokołu brytyjskiego. Irlandzkie weto zmieniło sytuację, ale bynajmniej nie wpędziło Unii w jakiś głęboki kryzys. „Frankfurter Allgemeine Zeitung” słusznie pisała na jesieni zeszłego roku w komentarzu redakcyjnym: „W Europie nie ma obecnie stabilnego konsensu co do przyszłości integracji... W takiej atmosferze nie powinno się w zasadzie podejmować reformy traktatowej”. Autor artykułu podkreślał, że także traktat nicejski umożliwia zadowalające funkcjonowanie Unii, i kończył swój komentarz stwierdzeniem: „Polityczny system, przy którym ciągle się majstruje, budzi wątpliwości co do swej prawomocności. Europa zbyt dużo czasu straciła już na czekanie na traktaty. Teraz powinna uprawiać politykę” (Nikolas Busse, „Institutionelles Lifting”, 17.10. 2007).
Traktat lizboński nie budzi też entuzjazmu wśród Europejczyków. Są oni coraz bardziej zniechęceni do Unii. Nawet wśród euroentuzjastycznych dotąd Włochów poparcie dla członkostwa ich kraju w Unii spadło do 39 proc. Jeszcze gorzej jest w Austrii lub Danii. Ale także politycy patrzą coraz bardziej krytycznie na Unię. Ostatnio José Barroso narzekał, że to eurosceptycy dominują w debacie o polityce europejskiej. Jak pisał 21 czerwca brytyjski „The Economist” w artykule, w którym proponował pogrzebać traktat, by spoczywał w pokoju, i przejść do spraw ważniejszych – „prawdę mówiąc, tylko kilka rządów lub instytucji było autentycznymi entuzjastami samego traktatu (dwoma wyjątkami są Niemcy, które zyskałyby większą liczbę głosów, oraz Parlament Europejski, który zyskałby dodatkowe kompetencje)”.
Prezydent Kaczyński nie widzi więc powodu, by spieszyć się ze swym podpisem. W wywiadzie dla „Dziennika” powiedział, że jest to „bezprzedmiotowe”, co ze złą wolą wykładano jako odmowę ostatecznego podpisania traktatu. Od razu na alarm uderzyły europejskie media, szczególnie niemieckie. Po ich reakcji można by sądzić, że to nie Irlandczycy, lecz osobiście Lech Kaczyński zablokował traktat. Teraz także w istocie nie wiemy, co zostało uzgodnione z Sarkozym. Nasze informacje pochodzą znowu z „Dziennika”, który najwidoczniej za swoje zadanie uznał aktywne kształtowanie polskiej polityki.
Należałoby jednak przestrzec prezydenta przed zbytnią wiarą we francuskie obietnice. Podobnie jak w przypadku systemu pierwiastkowego powstało – niestety – wrażenie, że Lech Kaczyński gotów jest poświęcić ogólne zasady w zamian za doraźne korzyści dla Polski. Tymczasem, jak słusznie prezydent stwierdził przed wizytą w Paryżu, wola mniejszych narodów musi być w Europie respektowana. Zmuszenie Irlandczyków do przeprowadzenia ponownego referendum na pewno nie przyczyniłoby się do wzmocnienia prestiżu Unii.
Francji zależy na sukcesie swej prezydencji. Stąd złość, a potem umizgi francuskiego prezydenta. Emocje są tym większe, że od czasu wyboru Sarkozy’ego trwa ostra rywalizacja francusko-niemiecka o przywództwo.W marcu Niemcy z niepokojem obserwowali zabiegi francuskiego prezydenta – o którym media niemieckie zawsze piszą z przekąsem, nigdy nie pomijając wzmianek o jego niskim wzroście – mające na celu poprawienie relacji z Wielką Brytanią. Jak pisała 27 marca zaniepokojona „FAZ”: „Sarkozy niespełna trzy miesiące przed początkiem francuskiej prezydencji zamierza odwołać się do „nowego francusko-brytyjskiego braterstwa”, aby zmienić strukturę władzy w Europie”.
Niestety, dekolt pani kanclerz nie był w stanie zrównoważyć dyplomatycznej wagi wdzięków Carli Bruni. Prawdziwą kością niezgody stała się Unia Śródziemnomorska. Jak twierdziła prasa niemiecka, tej kwestii dotyczyło 90 procent rozmów między Paryżem i Berlinem. Niemcy wymusiły na Francuzach liczne ustępstwa – przede wszystkim traktowanie Unii jako modyfikacji „procesu barcelońskiego”. Po cichu liczono, że i tak niewiele wyjdzie z francuskich zamierzeń. Jednak szczyt w Paryżu był wielkim sukcesem Sarkozy’ego, przypieczętowanym uznaniem Libanu przez Syrię, o co zabiegała też dyplomacja niemiecka. Laury przypadły Sarkozy’emu. Nic dziwnego, że w tym tygodniu kanclerz Merkel pospieszyła do Algierii, z którą Niemcy zamierzają rozwijać intensywne kontakty gospodarcze.