O znaczeniu żyrandola

O pozycji prezydenta w Polsce mówią liczby. W 2005 roku Lecha Kaczyńskiego poparło 8,2 mln wyborców. W 2007 roku na zwycięską Platformę głosowało 6,7 mln osób – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 19.05.2010 01:47

O znaczeniu żyrandola

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Panie i Panowie! Kochani Murzyni! – tak rozpoczął swoje przemówienie w czasie międzypaństwowej wizyty w Liberii prezydent RFN Heinrich Luebke. I tylko tyle – plus garść innych gaf, z których Luebke słynął – zapamiętali Niemcy z jego dziesięcioletniego urzędowania. A urzędował stosunkowo niedawno, bo w latach 1959 – 1969.

[srodtytul]Układ kolizyjny[/srodtytul]

Ten przypadek oczywiście brzmi jak argument przeciw systemowi prezydenckiemu i za tym, aby i u nas wzmocnić władzę premiera kosztem uprawnień głowy państwa. Taki rzeczywiście jest model niemiecki. W świadomości przeciętnego Niemca funkcjonuje obraz Adenauera, Erharda, wreszcie Bismarcka, a nie jakiegoś Luebkego, Scheela czy Carstensa.

Ale i to w Niemczech się zmienia. Obecny prezydent Horst Koehler kilkakrotnie wspominał o potrzebie dyskusji nad wprowadzeniem w Niemczech powszechnych wyborów prezydenckich. Częściej niż jego poprzednicy korzystał też ze swoistego prawa weta, czyli odmowy złożenia podpisu pod ustawą. O bezpośrednim wyborze dyskutuje się także w innym kraju, w którym prezydent jest wyłaniany przez parlament. Mowa tu o Włoszech.

Z pewnością te głosy będą się nasilały, a nie słabły. Taki jest trend w całym świecie. Widowiskowe i pobudzające emocje bezpośrednie wybory prezydenckie stają się osią współczesnej demokracji. Dużo silniej niż wybory parlamentarne.

Trudno się spodziewać, aby Polska była wyjątkiem. Także my jesteśmy co jakiś czas bombardowani obrazami z walki między Obamą i McCainem, utożsamiamy się z Bushem lub go nienawidzimy albo słuchamy historii z życia Sarkozy’ego. Trudno w takiej sytuacji wyobrazić sobie, aby ktoś w ramach porządkowania konstytucyjnych relacji między prezydentem a premierem odebrał Polakom prawo bezpośredniego wyboru prezydenta i przekazał je Zgromadzeniu Narodowemu. Taka zaś powinna być logika wzmocnienia obowiązującego systemu parlamentarno-gabinetowego.

O tym, że Polska jest państwem o takim ustroju, przypomniał w swoim niedawnym artykule w „Rz” („Prezydent jako osobowość”, 11 maja) prof. Piotr Winczorek. „Władza wykonawcza jest wprawdzie podzielona między prezydenta a Radę Ministrów, ale jej centrum wraz z najszerszym zakresem zadań i kompetencji umieszczone zostało po stronie rządu” – napisał prof. Winczorek. Słuszna konstatacja, ale wiadomo, że w praktyce to układ kolizyjny. Pokazały to lata 2007 – 2010, które można określić każdym mianem, ale na pewno nie kohabitacją.

Profesor Winczorek nie wskazuje w swoim tekście, w którą stronę powinien ewoluować ustrój naszego państwa. Wypisał za to szereg cech idealnego kandydata, które mogłyby złagodzić tarcia między „dużym” a „małym” pałacem. Cechy osobowościowe są ważne, ale nie zamykają dyskusji o ustrojowej pozycji prezydenta.

Ta zaś nadal jest kwestią otwartą. Zakres władzy prezydenta RP został zakwestionowany po zwycięskich dla PO wyborach parlamentarnych w 2007 roku. Jednak i wcześniej słychać było głosy, aby coś zmienić w konstytucji, np. – jak zawsze chciało PiS – zasadniczo wzmocnić władzę prezydenta.

PiS nic w tym kierunku nie zrobiło poza przedstawianiem swoich projektów konstytucji. W istocie nie miało to żadnego znaczenia, gdyż ta inicjatywa nie miała szans na poparcie ze strony innych sił politycznych.

Większe znaczenie miały działania Platformy. Motywacją części z nich była doraźna walka polityczna. Chodziło jedynie o dyskredytację Lecha Kaczyńskiego. Część wynikała z odczytania konstytucji – literalnego, ale nieuwzględniającego innych kontekstów prezydentury.

[srodtytul]Argument słupków[/srodtytul]

Gdy już raz dano Polakom prawo bezpośredniego wyboru prezydenta, nie można redukować głowy państwa jedynie do roli notariusza. Pamiętajmy, że wprowadzenie po 1989 roku powszechnego wyboru wynikało w dużym stopniu z pragnienia, aby nowa Polska była taka jak reszta wolnego świata, a zwłaszcza USA (gdzie, skądinąd, nie wybiera się bezpośrednio prezydenta, ale mało kto u nas o tym wie).

W czasie konfliktu między Lechem Kaczyńskim a Platformą w debatach jakby zapomniano o symbolicznej i emocjonalnej roli prezydentury. Kaczyński próbował wprawdzie bronić tego, ale z małym powodzeniem. Konflikt rozgrywał się między coraz mniej lubianym prezydentem a bardzo popularnym premierem.

To powodowało, że argumentem w debacie ustrojowej stały się słupki sondażowe. Argumentem przeciw silnej prezydenturze – tak jakby trudno byłoby sobie wyobrazić odwrotną sytuację. Ta jest zresztą bardziej prawdopodobna – w obecnym ustroju łatwiej być popularnym prezydentem niż szefem rządu. Chyba z tego powodu Jerzy Buzek unikał konfrontacji z Aleksandrem Kwaśniewskim, ale i ten potrafił być powściągliwy.

W obecnej kampanii prezydenckiej często słychać frazę o „wizji prezydentury”. Ale poza ogólnikami o kompromisie i łączeniu nic więcej nie słychać. Zapewne wynika to z ostrożności kandydatów. Jarosław Kaczyński milczy, bo wolałby poszerzyć uprawnienia prezydenta. Wie, że nie ma na to szans, a jeśliby się odezwał, to wystawiłby się na atak, że oto dąży do władzy dyktatorskiej.

Ciekawsza jest postawa Bronisława Komorowskiego. On, jako kandydat PO, powinien głosić potrzebę ograniczenia roli prezydenta do funkcji jedynie kustosza pałacowego żyrandola. Jednak tak nie jest. I można przypuszczać, że kusi go wizja szerokiej władzy. Wprawdzie pomysł szybkiego powołania Rady Bezpieczeństwa Narodowego wyszedł od Donalda Tuska, ale Komorowski podjął go bardzo skwapliwie. Jeśli wygra wybory, to całkiem możliwy jest konflikt między prezydentem z PO a premierem z PO.

Komorowski nie będzie też raczej zwolennikiem ograniczających władzę zmian w konstytucji. Świadczą o tym jego wcześniejsze wypowiedzi, że ewentualne zmiany zaczną obowiązywać dopiero w kadencji 2015 – 2020.

[srodtytul]Moc mandatu[/srodtytul]

Za pozycją prezydenta przemawiają liczby. W wyborach 2005 roku za Lechem Kaczyńskim głosowało 8,2 miliona wyborców. Za zwycięską w 2007 roku Platformą 6,7 miliona osób – czyli jest to nawet mniej głosów, niż zdobył Donald Tusk w wyborach prezydenckich w 2005 r. (uzyskał ich wtedy 7 milionów). Daje to pojęcie o mocy mandatu.

Zwróćmy uwagę na jeszcze jedno zjawisko – podstawowe narzędzie komunikacji w czasie kampanii wyborczych. To telewizja. Tak więc nawet wybory parlamentarne w 2007 roku wyglądały jak starcie pretendentów do fotela prezydenckiego. Wybory zostały rozstrzygnięte przez debaty w TVP.

Nie był to przypadek. Być może jest tak, że system gabinetowy był dobry w epoce, gdy o wyniku wyborczym decydowała prasa drukowana, będąca często w posiadaniu partii politycznych, i lokalni agitatorzy. Wówczas reprezentant okręgu wyborczego był postacią rozpoznawaną przez swoich bezpośrednich wyborców.

Dziś jest inaczej. Telewizja powoduje, że przeciętny wyborca z łatwością rozpoznaje nie swojego bezpośredniego reprezentanta, ale stałych bywalców programów. Telewizja sprzyja promocji najpierw lidera, dopiero potem całego ugrupowania. Stąd ostatnie kampanie prezydenckie w Polsce służyły w przypadku mniejszych ugrupowań wyłącznie promocji partii, bo przecież nie próbie zdobycia prezydentury.

Oczywiście nie jest tak, że system gabinetowo-parlamentarny jest gorszy od prezydenckiego. W swej istocie – co nie kłóci się z powyższymi argumentami – ma charakter bardziej demokratyczny niż quasi-monarchiczna prezydentura. Z racji uzależnienia od zaplecza parlamentarnego jest czulszy na oczekiwania społeczne. To system poza tym kolegialny.

Ale duch czasu jest inny. Na całym świecie, więc i w Polsce, wyborcy nieświadomie, lecz stale przeforsowują model prezydencki. Kto wie, czy nie zaczęło się to jeszcze przed erą telewizji. Z przedwojennej Polski nie pamiętamy za bardzo premierów. Może poza Władysławem Grabskim, ale i on został zapamiętany bardziej jako minister finansów. A o Narutowiczu, Wojciechowskim i Mościckim słyszał każdy wykształcony człowiek. Mimo że o wpływach i zdolnościach politycznych tego ostatniego krążyło złośliwe powiedzonko, że „Ignacy g... znacy”.

[ramka][b]Pisał w opiniach[/b]

Piotr Winczorek

Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości