Sporo mitów narosło wokół wagi przejęcia przez Polskę przewodnictwa w Unii Europejskiej. Wielu wyobraża sobie, że Donald Tusk będzie przez pół roku prezydentem Unii, będzie ściskał rękę Barackowi Obamie na szczycie UE – USA albo przemawiał w imieniu 27 państw na wrześniowym Zgromadzeniu Ogólnym ONZ i na spotkaniach klubu gospodarczego G20. A gdy wybuchnie konflikt zbrojny w pobliżu Unii, pojedzie negocjować porozumienie, jak zrobił to prezydent Francji Nicolas Sarkozy w sierpniu 2008 r., gdy mediował między Rosją i Gruzją. Pomniejsze konflikty będzie zaś gasił szef MSZ Radosław Sikorski.
Niestety. Ta wizja, choć ponętna, nie jest prawdziwa.
UE ma już prezydenta
Od grudnia 2009 r., kiedy wszedł w życie traktat lizboński, Unia ma swojego prezydenta – przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya. To on reprezentuje ją na szczytach bilateralnych, jeździ do siedziby ONZ oraz na szczyty G8 i G20.
Dla Sikorskiego też nie będzie miejsca, bo UE ma swój MSZ – Europejską Służbę Działań Zewnętrznych, z Catherine Ashton na czele. Polakom pozostawi się swobodę w unijnej polityce sąsiedztwa, w tym wobec krajów zza wschodniej granicy. Rząd Tuska ma szansę zrealizować strategiczny polski cel: wynegocjowanie i podpisanie umowy stowarzyszeniowej z Ukrainą, obejmującej strefę wolnego handlu.
Nie będzie traktatu warszawskiego
Skoro nie za granicą, to może wewnątrz UE Tusk będzie miał coś do powiedzenia? Będzie prowadził szczyty, a gdy dojdzie do konfliktu, zamieni się w mediatora jak kanclerz Niemiec Angela Merkel, która w 2007 r. godzinami przekonywała Lecha Kaczyńskiego do traktatu lizbońskiego? Może nawet zwoła jakiś szczyt w Warszawie? A traktat akcesyjny Chorwacji, który ma być podpisany w czasie polskiego przewodnictwa, będzie nosił nazwę warszawskiego?