Kilka tygodni będzie trwało jeszcze układanie się na grzędach zwycięzców i przegranych wyborów. Nie wiemy, jaki dokładnie rząd sformuje premier Donald Tusk i czy zapowiedź pozostawienia zaledwie pięciu ministrów ze starego składu była tylko kampanijnym hasłem dla rozczarowanych dorobkiem gabinetu wyborców czy głębszym zamysłem rekonstrukcyjnym. Trudno też ocenić, jak będzie przebiegało naturalne, choć zapewne ze znanym od lat finałem, przesilenie poklęskowe w Prawie i Sprawiedliwości.
Ruchem robaczkowym
Nie jest jasne, kto zostanie nowym szefem Sojuszu Lewicy Demokratycznej, choć wątpliwe, by ktokolwiek był w stanie szybko odbudować potęgę tej formacji. Podobnie jak poczekać należy na odpowiedź, ile, poza wyborczym show, wart jest radykalizm Janusza Palikota i cała jego ekipa. Za kilka tygodni ten obraz nabierze ostrości.
Jednak patrząc z góry na powyborcze puzzle, jedno nie ulega wątpliwości. Zwycięstwo Donalda Tuska jest dużo głębsze niż tylko te ponad 200 mandatów zdobytych przez Platformę Obywatelską. I szersze niż zapewnienie sobie przez koalicję PO – PSL ponownej większości w parlamencie. Warto spojrzeć bowiem na pozostałych, poza PiS, graczy w nowym rozdaniu.
Zarówno formacja Palikota, jak i Polskie Stronnictwo Ludowe to partie, z którymi lider PO może załatwić każdą dowolną sprawę. Z ludowcami – wiadomo, układa się nieźle od czterech lat.
Z kolei Janusz Palikot to polityk, który zadał Tuskowi w kampanii kilka bolesnych ciosów, ale nie na tyle mocnych, ostatecznych, by uniemożliwić rozmowę. Tuż po wyborach lubelski polityk daje zresztą wyraźne znaki, że tak naprawdę chętnie będzie z Platformą głosował, że starć przedwyborczych nie bierze zbyt serio. Swoje przecież zrobił. Platforma nie straciła. Po pierwsze odebrał SLD poparcie, był drugą flanką uderzenia w tę formację. Pierwszą było symboliczne przejęcie kilku sztandarowych działaczy (Arłukowicz, Borowski, Cimoszewicz).