Koalicjanci dyskutują o tzw. cząstkowej emeryturze. Ma to być świadczenie wypłacane przed uzyskaniem pełnego wieku emerytalnego, który docelowo wyniesie 67 lat. Na pierwszy plan wybija się jego wysokość. W grze jest propozycja PO, która chce, aby wyniosło 50 proc. całkowitej emerytury, i PSL, który domaga się, by było to 80 proc. W tle sporu przewija się wątek wieku, od którego można by korzystać z "niepełnego" świadczenia.
Tutaj, o dziwo, obie strony mówią o 62 latach. Jeśli stanęłoby na takim cenzusie wiekowym, oznaczałoby to nie tylko wycofanie się z przedłużania okresu pracy, ale wręcz jego skracanie.
Obecnie wiek emerytalny dla mężczyzn to 65 lat. Jeśli rząd wprowadzi zasadę, by z cząstkowej emerytury korzystali 62-letni panowie, to obniży im wiek emerytalny. W przypadku kobiet wzrósłby on nie o siedem lat, ale o dwa lata.
Dyskusja na temat kolejnego pomysłu koalicjantów powinna skłonić do głębszej refleksji nad całym systemem. Zamiast wymyślać kolejne protezy, lepiej pomyśleć o jego przebudowaniu. Emerytura powinna być świadczeniem wypłacanym ubezpieczonym w wypadku, gdy nie mogą pracować ze względu na wiek. Innymi słowy, typowym świadczeniem ubezpieczeniowym – płacimy składkę, a w razie wystąpienia ryzyka korzystamy ze świadczenia. Sęk w tym, że ta składka jest obecnie bardzo wysoka – do ZUS płacimy 20 proc. pensji. Każe to – nie bez racji – myśleć o emeryturze jako o sposobie na życie w stosunkowo młodym wieku. Bo jeśli płacimy dużo, powinniśmy sporo otrzymać. Tu tkwi zasadniczy błąd. Danina do ZUS powinna być minimalna (np. 10 proc. pensji), a w zamian powinniśmy mieć gwarancję jedynie skromnego świadczenia w bardzo późnym wieku. Reszta powinna być pozostawiona do indywidualnych decyzji ludzi.
Taki "skromny" i "lekki" system emerytalny pozwoliłby, po pierwsze, zlikwidować wszystkie przywileje – od górników przez mundurowych po rolników czy sędziów.