Łukasz Warzecha: Znikający horyzont Donalda Tuska

Władza oczekuje zaufania, ale ludzie oczekiwali ładu, a nie nowej odsłony chaosu.

Publikacja: 24.01.2024 03:00

Łukasz Warzecha: Znikający horyzont Donalda Tuska

Foto: EPA/SERGEY DOLZHENKO

Kilkanaście lat temu, w czasie pierwszych rządów PiS, użyłem po raz pierwszy metafory pogoni za horyzontem. Wracałem do niej później zwłaszcza podczas ostatnich dwóch kadencji tej partii. Ta metafora zawsze pasowała bardziej do ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego niż do jego odwiecznego rywala Donalda Tuska. Nie sądziłem, że po zmianie u steru tak szybko i tak mocno stanie się znów aktualna, a nawet zyska nową, gorszą postać.

Na czym ona polega? Horyzont, jak wiadomo, ma to do siebie, że istnieje tylko pozornie. Widzimy go i możemy w jego kierunku zmierzać, ale nigdy do niego nie dotrzemy, bo jest wyłącznie złudzeniem. Otóż gdy do władzy dochodzi ugrupowanie, które epatuje nas jakąś wielką wizją, jest to jak deklaracja dojścia do horyzontu. Zaczyna się marsz i okazuje się, że w czasie tego marszu, aby go niezłomnie kontynuować, trzeba poświęcać kolejnych uczestników karawany, trzeba uciekać się do brudnych chwytów, trzeba łamać obietnice. Gdy te działania, kompletnie niezgodne z deklarowanym celem, są władzy wytykane, ta zawsze oznajmia, że przecież warto posunąć się do takich niezbyt może estetycznych poczynań, skoro celem jest wspaniale wyglądający horyzont. Wiele osób się na tę wizję łapie, ale każdy trzeźwo myślący rozumie, że to opowieść dla naiwnych – do horyzontu bowiem nigdy dojść się nie da.

Czytaj więcej

Marek Migalski: Wyborcza wiosna jak początek trójskoku

Jest oczywiście możliwe, że opowieść o ziemi obiecanej, czekającej nas po osiągnięciu horyzontu, jest od początku tylko bajką dla naiwnych, a w istocie chodzi po prostu o to, żeby kierownicy karawany mieli jak najwygodniej i bez przeszkód oraz buntu mogli zarządzać wyprawą. Cyniczny obserwator polityki w ogóle właściwie nie zakłada innej wersji, ale uznajmy roboczo, że na początku wyprawy, po każdorazowej zmianie prowadzącego, można nowej ekipie dać jakiś niewielki kredyt zaufania. Jakkolwiek naiwne by to było. Można też uznać, że może i do horyzontu nigdy nie dotrzemy, ale po drodze są oazy, które nie wyglądają tak wspaniale, lecz przynajmniej są realnie osiągalne. Zawsze coś.

Sprzątanie po PiS?

Przez osiem lat Zjednoczona Prawica mamiła obywateli takim właśnie podejściem, opowiadając o owym pięknym świecie, czekającym nas na końcu drogi. Miała to być „druga Bawaria”, „poziom życia jak na Zachodzie”, nowoczesna i suwerenna Polska, milion aut elektrycznych – można do woli wybierać z katalogu złudzeń. Po drodze postępowało bezpardonowe przejmowanie instytucji państwa i ich psucie, a tam, gdzie miała być obrona polskiej suwerenności, w istocie było jej oddawanie lub zatwierdzanie wprost szkodliwych dla Polski decyzji – w szczególności dotyczy to polityki klimatycznej UE (ogromna w tym zasługa Mateusza Morawieckiego, którego trwanie na pozycji jednego z liderów obozu Jarosława Kaczyńskiego po tylu kompromitacjach jest doprawdy zadziwiające).

Ten czas się skończył. Karawanę przejęła nowa ekipa i wydarzyły się rzeczy, których wiele osób – w tym niżej podpisany – jednak się nie spodziewało. Co bardziej naiwni mogli wierzyć w nadejście spokoju, wzajemnego szacunku – czego faktycznie ogromnie brakowało w ciągu poprzednich ośmiu lat – i wcale nie tak złej polityki ciepłej wody w kranie. Ci nieco mniej łatwowierni mogli sądzić, że będziemy mieli jak zwykle kolejną fazę TKM, wszystko jednak w ramach takich regulacji prawnych, jakie pozostawili poprzednicy, oczywiście z dążeniem do ich rozmontowania i przebudowania. Jednak tylko, jak sądzę, niewielka część spodziewała się, że w ciągu miesiąca sprawowania rządów przez nową koalicję będziemy świadkami spełniania się wizji ze snów najbardziej fanatycznego segmentu wyborców Koalicji Obywatelskiej: rozmontowywania wszelkich formalnych i nieformalnych hamulców wmontowanych w system, całkowitej anarchizacji ładu prawnego i pójścia w wielu sprawach po prostu na rympał. Choć przecież być może należało się spodziewać, że przy każdym kolejnym przechyleniu wahadła kolejna władza podniesie te metody na nowy poziom.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Co PiS ugrało na "Proteście Wolnych Polaków"?

Mamy tu kolejną wersję alegorii pogoni za horyzontem. Opowieść o czekającej nas ziemi obiecanej pojawia się w większości wypowiedzi Donalda Tuska. Premier mówi nam mianowicie, że musimy przetrzymać czas zawirowań, a ich jedynym celem jest „posprzątanie po PiS”. Kiedy już to „sprzątanie” się zakończy, ma nas czekać nowy, wspaniały świat leżący właśnie na horyzoncie. Problem w tym, że o ile wizja owej iluzji za rządów PiS była jakoś tam opisywana, czasem nawet dość precyzyjnie, o tyle obecnie – przy znacznie radykalniejszych podejmowanych działaniach – w ogóle się nam nie mówi, ku czemu właściwie zmierzamy, poza tym, że ma to być „lepsze”. A więc nawet przy najlepszych chęciach trudno udzielić obecnej władzy kredytu zaufania.

Wyroki? Jakie wyroki?

Wyobraźmy sobie sytuację alternatywną. Załóżmy, że pan premier ogłasza, iż przez jakiś czas trzeba znosić niedogodności i poradzić sobie z prawnym chaosem, ale wszystko to ma służyć osiągnięciu celu. I przedstawia wizję tego porządku w postaci przynajmniej założeń proponowanych rozwiązań, obejmujących najistotniejsze elementy państwa – a przecież Koalicja Obywatelska miała dwie kadencje, żeby takie wizje przygotować i powinna je tylko położyć na stole. A więc: tak i tak wyobrażamy sobie urządzenie ładu medialnego, tak i tak – skonstruowanie Krajowej Rady Sądownictwa, Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego oraz prokuratury. Oto nasza propozycja przejrzystego systemu powoływania władz spółek Skarbu Państwa, a tak chcemy zorganizować wsparcie organizacji pozarządowych. Wkrótce z tymi propozycjami zgłosimy się do pana prezydenta i zaczniemy poszukiwanie akceptowalnych dla niego rozwiązań, bazujących na naszych propozycjach.

Co ważne: te propozycje – o ile traktować poważnie deklaracje pana Tuska o tym, że dla wszystkich w Polsce jest miejsce – powinny uwzględniać również obecną opozycję. Owszem, są dziedziny, gdzie w państwie aktualna władza ma prawo realizować wyłącznie swoją wizję. Ale przecież to sami politycy Platformy Obywatelskiej przez osiem lat powtarzali, że wygrana w wyborach nie oznacza, że można sobie robić, co się chce. Są jednak sfery, gdzie z zasady państwo powinno uwzględniać przynajmniej w jakimś stopniu racje drugiej strony. Temu służą między innymi konstytucyjne organy obsadzane kadencyjnie na okresy inne niż kadencja parlamentu, takie jak Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji czy Trybunał Konstytucyjny.

Gdyby taka wizja celu istniała, może nawet można by w końcu uznać, że nie jest to opowieść o horyzoncie, ale o czymś realniejszym. Zwłaszcza gdyby partnerem do rozmowy miał być prezydent, bez akceptacji którego nie da się przecież dzisiaj wprowadzić w życie żadnej ustawy. Nic takiego jednak nie ma miejsca.

Co zatem mamy? Praktyka to już nawet nie dualizm, ale kompletny chaos prawny, którego najnowszym rozdziałem jest oświadczenie Ministerstwa Kultury, że „wyroki [TK] wydane z udziałem tzw. sędziów dublerów (osób powołanych na stanowiska sędziowskie do TK na miejsca już uprzednio obsadzone) nie mają mocy powszechnie obowiązującej i nie są ostateczne. Należy je pomijać w obrocie prawnym jako nieistniejące”. Ministerstwo przyznaje sobie prawo do orzekania, które wyroki TK będą uznawane, a które nie. Co dalej? Alternatywny trybunał po zdelegalizowaniu obecnego sejmową uchwałą? Kilka miesięcy temu na taki wariant popukałbym się w czoło. Dzisiaj jestem w stanie wyobrazić sobie wszystko, skoro rządzący uważają, że mają prawo traktować pozostawiony im porządek prawny uznaniowo. A zaznaczyć trzeba, że poza kwestią powołania części sędziów TK wszystkie inne zastrzeżenia co do legalności działań poprzedników nie mają charakteru absolutnego i jednoznacznego. Opierają się tylko na opiniach – a zawsze można znaleźć przeciwne – czy stwierdzeniach organów unijnych, których kompetencje w tej dziedzinie same w sobie są wątpliwe.

Przykład z TK jest o tyle porażający, że do obecnego jego kształtu i działania można mieć niezliczone uwagi. Sam wyrażałem je wielokrotnie, stwierdzając, że TK w zasadzie przestał spełniać swoją funkcję, a jednak sąd konstytucyjny jest nam potrzebny. Jednak ponad TK w polskim systemie prawnym nie stoi żaden organ, a już na pewno nie ten czy inny minister. Sędziowie, których obecna władza nazywa dublerami, brali udział w wydawaniu wielu innych orzeczeń. Czy ktoś zadał sobie choćby trud ich przejrzenia i zastanowienia się nad tym, jakie konsekwencje prawne będzie ze sobą niosło arbitralne stwierdzenie, że te wyroki należy „pomijać”? Nie sądzę.

Premier mówi nam: „Zaufajcie mi, sprzątamy”. Dlaczego mieliby nowej władzy zaufać obywatele, którzy na nią nie głosowali lub nawet ci, którzy głosowali, ale oczekiwali ładu, a nie nowej odsłony chaosu, skoro końca bezhołowia nie widać, a przewodnik karawany nie mówi nic o tym, czemu to wszystko ma służyć? Po miesiącu od przejęcia władzy horyzont nie tylko ucieka – on po prostu znika z pola widzenia.

Łukasz Warzecha

Autor jest publicystą „Do Rzeczy”


Kilkanaście lat temu, w czasie pierwszych rządów PiS, użyłem po raz pierwszy metafory pogoni za horyzontem. Wracałem do niej później zwłaszcza podczas ostatnich dwóch kadencji tej partii. Ta metafora zawsze pasowała bardziej do ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego niż do jego odwiecznego rywala Donalda Tuska. Nie sądziłem, że po zmianie u steru tak szybko i tak mocno stanie się znów aktualna, a nawet zyska nową, gorszą postać.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Interwencja Boża w wybory w Ameryce
Publicystyka
Paweł Kowal: W sprawie Ukrainy NATO w połowie drogi
Publicystyka
Łukasz Warzecha: Przez logikę odwetu Donald Tusk musi za wszelką cenę utrzymać się u władzy
Publicystyka
Groźny marsz Marine Le Pen
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Publicystyka
W Małopolsce partia postawiła się Jarosławowi Kaczyńskiemu. Czy porażkę można przekuć w sukces?