Rzeczywistość boleśnie zweryfikowała te marzenia. I jeśli mowa o demokratycznej rewolucji dzięki mediom społecznościowym, to nastąpiła ona na jednym poziomie: w internecie wszyscy są równi – ci wielcy i ci mali, znani i nieznani. Niestety, równi są głównie w tym, że – bez względu na to, czy są popularnymi dziennikarzami, początkującymi posłami czy ojcami polskiej transformacji – każdego w równym stopniu dopada gen hejterstwa.

Prosty mechanizm psychologiczny sprawia, że na Twitterze czy Facebooku wielu w całkowicie egalitarny sposób ulega pokusie pisania rzeczy, które prawdopodobnie nie przeszłyby im przez gardło i których nigdy w życiu nie powiedzieliby do konkretnej osoby w świecie realnym. W ten sposób w internecie równi są: szeregowy poseł PiS Dominik Tarczyński, który byłego prezydenta Lecha Wałęsę nazywa „bydlakiem", i jeden z największych autorytetów ekonomicznych, były wicepremier i minister finansów Leszek Balcerowicz, który porównuje Marka Magierowskiego, rzecznika prezydenta Andrzeja Dudy, do... Jerzego Urbana. Równa jest prof. Krystyna Pawłowicz, która mimo zakazu wystąpień w mediach swoje kontrowersyjne tezy sprzedaje na Facebooku, czy doradca rządu Tadeusza Mazowieckiego Waldemar Kuczyński, któremu na Twitterze puszczają wszelkie hamulce.

Na portalach społecznościowych wiele prawdziwych autorytetów (a tym bardziej udawanych) zmienia się w pieniaczy, obraża rozmówców, awanturuje się, zachowuje w taki sposób, że nikt nie rozpoznałby w nich ludzi znanych z radia, telewizji czy pierwszych stron gazet.

Pytanie tylko, czy o taką równość nam chodziło. Czy taka miała być internetowa demokracja?

Media społecznościowe mogą być cennym narzędziem – źródłem informacji, platformą wymiany opinii i poglądów. Ale będą takie tylko wtedy, gdy autorytety nie zmienią się w zwykłych hejterów. Gen hejterstwa nie zna barw politycznych, zakaża umysły na prawicy, lewicy i w centrum. Ale jeśli hejterami staną się przedstawiciele elit, pójdą za nimi zwykli użytkownicy i nasz internet zmieni się w piekło.