Polak-Pałkiewicz: Rewolucja Trumpa

Prezydent USA przypomniał w Warszawie zarówno Polakom, jak i całemu światu o sile i znaczeniu prawdziwych europejskich wartości – twierdzi pisarka i publicystka.

Aktualizacja: 19.07.2017 19:04 Publikacja: 19.07.2017 18:39

Donald Trump podczas przemówienia na Placu Krasińskich w Warszawie.

Donald Trump podczas przemówienia na Placu Krasińskich w Warszawie.

Foto: AFP

Historia nieustannie przypomina nam, że Stany Zjednoczone są dla reszty świata miejscem, gdzie zaczyna się to, co wcześniej czy później nastąpi gdzie indziej. Tym razem zaczęło się jednak nie w Stanach, ale w Polsce.

Dzięki pozycji, jaką ma w świecie amerykański prezydent, adresatami jego warszawskiego przemówienia byli nie tylko Polacy, ale i wiele innych narodów świata. To co powiedział 6 lipca, odbiło się echem we wszystkich zakątkach globu. Głos człowieka, który jest w polityce kimś nowym, a należy do pokolenia, które dobrze pamięta kilka politycznych epok, był głosem człowieka, który patrząc na dzisiejszą Europę, ma podstawy, by dokonywać istotnych podsumowań i porównań, przypominać o rzeczach, które utracił zachodni świat.

Również Prawo i Sprawiedliwość po objęciu władzy jasno komunikowało, że obrona tego, co składa się na tożsamość europejską, jest jednym z priorytetów tej partii. Jest nią nie tylko obrona naszej wolności i suwerenności na kontynencie europejskim, ale także obrona Zachodu, zarówno przed Wschodem, jak i – jakkolwiek paradoksalnie by to brzmiało – przed samym Zachodem.

Dla kogoś, kto śledzi wystąpienia amerykańskich przywódców na forum międzynarodowym, uderzające jest, że Donald Trump podczas przemówienia do Polaków ani razu nie wspomniał o prawach człowieka czy o pokoju. Zapomniał o nieśmiertelnej triadzie: „wolność, równość, braterstwo".

Warszawa była pierwsza

Gdy Polacy w 1979 roku, kiedy również oczy wszystkich krajów zwrócone były na Warszawę, podczas mszy św. odprawianej przez Jana Pawła II, wyrazili pragnienie, że „chcą Boga", świat zachodni długo nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia. Epoka „praw człowieka", które przeciwstawiano sowieckiemu totalitaryzmowi, osiągała właśnie swoje apogeum. – W rzeczywistości – stwierdził jeden z katolickich pisarzy – jesteśmy jednak świadkami powrotu ludzkości do wieku dziecięcego. To jedna z głównych cech dziecka, że musi dostać wszystko, czego chce, i to natychmiast. Dziś sens tamtej deklaracji powoli dociera do umysłów ludzi Zachodu.

O tym, że słowa amerykańskiego prezydenta wypowiedziane dwa tygodnie temu tak mocno poruszyły słuchaczy nie tylko w Polsce, a dla wielu okazały się prawdziwym wstrząsem, zadecydowała nie tylko werwa intelektualna Donalda Trumpa i jego otoczenia, ale i szczególny zbieg okoliczności. Miał oto miejsce niezwykły paradoks, odwrócenie ról – to przecież nie polityk, ale biskup, a zwłaszcza papież powinien przemawiać w podobny sposób, bijąc na alarm w świecie pogrążonym w kryzysie wartości. Podejmując temat zadań Zachodu wobec swojej teraźniejszości i przeszłości, świecki polityk zachował się w sposób daleki od rutyny.

Więcej niż interesy

Od 1979 roku dzieli nas w polityce światowej kilka epok. Ci, którzy nazywają przemówienie prezydenta Stanów Zjednoczonych w Warszawie „sentymentalnym" albo dla odmiany próbują sprowadzić jego przyjazd do sprytnie przeprowadzonej transakcji, przyznają w ten sposób, że nie podzielają wizji, wedle której bez uchronienia chrześcijańskiej tożsamości społeczeństw nie może być mowy nie tylko o pokoju na świecie, ale też o zachowaniu cywilizacji i ocaleniu kultury Zachodu. Negatywne, lekko ironiczne reakcje pokazują zresztą, że zagrożenia te są naprawdę głębokie. Sięgają ludzkiego umysłu, świata pojęć, fundamentu, na którym została zbudowana nasza cywilizacja.

Prezydent Trump, wykazując w swoim wywodzie słuchaczom zarówno na Zachodzie, jak i na Wschodzie, że ocalenie cywilizacji miało już w Europie miejsce: kosztem krwi i bohaterstwa Polaków, które nie ma precedensu w historii naszego kontynentu, dał bardzo zwięzły wykład zapomnianej logiki chrześcijańskiej. Liberalny Zachód nie był skłonny o niej pamiętać. Ta niepamięć doprowadziła do katastrofy. Trudno o bardziej sugestywne potwierdzenie tej tezy niż obraz spowitego w dymy Hamburga, sterroryzowanego i dewastowanego przez samych Niemców. Oglądaliśmy to niczym sekwencje filmu grozy – tak wielki był kontrast tych ujęć w kontekście gościnnej, świątecznej Warszawy.

Amerykański przywódca dołączył w Warszawie do wąskiej elity – ludzi, którzy robiąc politykę, nie zapominają o pewnym motto bardzo starego zakonu: „Stat crux, dum volvitur orbis" – „Krzyż stoi, choć świat się kręci". Ta świadomość powinna łączyć wszystkich chrześcijan – choć „wszystko się kręci", a czasy się zmieniają.

Donald Trump, z typowo amerykańską bezpośredniością, co wzmocniło tylko jego przekaz, dał Zachodowi jasną i w sumie bardzo prostą wskazówkę: po błędach rewolucji francuskiej, bolszewickiej, po dramacie marksizmu i liberalizmu – nie ma innej drogi jak powrót ludzi Zachodu do „christianitas", cywilizacji chrześcijańskiej. Bez tego powrotu mówienie o wolności będzie zawsze tylko pustą gadaniną i hipokryzją. Bez niej nie ma jakichkolwiek szans rodzina. Bez niej człowiek nie jest zdolny do twórczości. Nie rozumie swojej przeszłości i niszczy własną tradycję. Nie można zaakceptować wzajemnie wykluczających się stanowisk jako normy – zarówno w prawie, jak i praktyce politycznej. Tymczasem sprzeczności i wieloznaczność stały się obecnie normą.

W obronie zdrowego rozsądku

Bez korzystania z największego przywileju, w jaki człowiek został wyposażony, daru rozumu i wolnej woli, nie może być mowy o żadnym społecznym ładzie. Gdy człowiek akceptuje sprzeczności, siłą rzeczy porzuca sferę racjonalności i wydany zostaje na wątły drogowskaz przemijających uczuć. Stąd niespotykana w Europie fala sentymentalizmu, która bez żadnego sprzeciwu, a wręcz z poparciem władz Kościoła zalewa ludzkie umysły.

Donald Trump mówił w Warszawie o jedności kultury chrześcijańskiej z żarliwością rzadko spotykaną u polityków. Kiedy wspomniał o pamiętnej dla Polaków mszy papieskiej na placu Zwycięstwa w Warszawie, stolicy państwa komunistycznego, zależnego od Rosji, jakby mimowolnie odniósł się do zapowiedzi Fryderyka Engelsa, że „ostateczna konfrontacja nastąpi między Moskwą a Rzymem".

Jeśli Donald Trump mógł zauważyć, że zachodnia tradycja myślenia jest wciąż obecna w postawach i wyborach Polaków, to także dlatego, że Polska, jak żaden inny kraj na świecie, rozumie zagrożenie płynące zza jej wschodniej granicy. Świadomość tego faktu prezydent USA posiada w stopniu wystarczającym, by można mówić o nim jako o mężu stanu.

Gdy jednak komentatorzy zachodni cytują dziś słowa, że w 1979 roku „Milion Polaków nie prosi o bogactwo ani o przywileje, ale wypowiada trzy proste słowa: My chcemy Boga, i dzięki tej potężnej deklaracji przypomina sobie, kim jest i co ma robić, jak trzeba żyć", trudno nie przypomnieć także dramatycznego ostrzeżenia wobec Europy, które 20 lat później wypowiedział kardynał Josef Ratzinger. „Pod ciosami sił nowoczesności przestało funkcjonować laboratorium jedności europejskiej", którą bez specjalnego powodzenia próbowały odbudować różne projekty polityczne (Liga Narodów, Wspólnota Węgla i Stali, Unia Europejska), jednak w porównaniu z tamtą organiczną jednością zawsze jest ona nieznośnie sztuczna i ułomna.

Wielu Polaków zadaje sobie dziś pytanie o źródła przenikliwości amerykańskiego prezydenta w dostrzeżeniu istoty tego, czym jest prawdziwe siła Zachodu. Hipotezy są różne, pewne jest jednak, że to, co zdarzyło się 6 lipca w Warszawie, będzie miało konsekwencje o wiele dalsze i bogatsze, niż przewiduje to scenariusz polityczny opracowany zarówno przez ludzi, którzy zawiadują dziś tym, co określamy mianem „Moskwy", jak i „Rzymu".

Ewa Polak-Pałkiewicz jest pisarką i publicystką, autorką m.in. „Prosto w oczy, wywiad rzeka z premierem Janem Olszewskim", „Kobieta z twarzą", „Rycerze wielkiej sprawy. Szkice ziemiańskie", „Powrót pańskiej Polski".

Historia nieustannie przypomina nam, że Stany Zjednoczone są dla reszty świata miejscem, gdzie zaczyna się to, co wcześniej czy później nastąpi gdzie indziej. Tym razem zaczęło się jednak nie w Stanach, ale w Polsce.

Dzięki pozycji, jaką ma w świecie amerykański prezydent, adresatami jego warszawskiego przemówienia byli nie tylko Polacy, ale i wiele innych narodów świata. To co powiedział 6 lipca, odbiło się echem we wszystkich zakątkach globu. Głos człowieka, który jest w polityce kimś nowym, a należy do pokolenia, które dobrze pamięta kilka politycznych epok, był głosem człowieka, który patrząc na dzisiejszą Europę, ma podstawy, by dokonywać istotnych podsumowań i porównań, przypominać o rzeczach, które utracił zachodni świat.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Publicystyka
Wybory samorządowe to najważniejszy sprawdzian dla Trzeciej Drogi
Publicystyka
Marek Migalski: Suwerenna Polska samodzielnie do europarlamentu?
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Zamach pod Moskwą otwiera nowy, decydujący etap wojny
Publicystyka
Bogusław Chrabota: Donalda Tuska na 100 dni rządu łatwo krytykować, ale lepiej patrzeć w przyszłość
Publicystyka
Estera Flieger: PiS choćby i z Orbánem ściskającym Putina, byle przeciw Brukseli