Raz jako wrogowie, których rozpracowywał w AK i z którymi władze PRL wsadzały go jako więźnia politycznego do jednej celi w latach stalinowskich, innym razem jako ludzie sumienia proszący o przebaczenie. A jeszcze kiedy indziej jako partnerzy do dyskusji, jak wyjść z wojennej traumy.
W latach 60. polscy biskupi czy Władysław Bartoszewski byli formalnie prywatnymi osobami, a jednak ich głosu nad Renem słuchano uważnie. Bo to oni cierpliwie rozmawiali z Niemcami, gdy ich koledzy z pokolenia wojennego oburzali się, jak można dyskutować z przedstawicielami kraju, który nie uznaje polskich granic.
Ta cierpliwość pozwoliła Bartoszewskiemu doczekać efektów listu biskupów polskich do episkopatu RFN – w 1970 roku kanclerz Brandt uznał granicę na Odrze i Nysie.
Czas Władysława Bartoszewskiego zaczął się w 1995 r. – gdy Wałęsa mianuje go szefem MSZ. Wtedy minister wygłasza mowę w Bundestagu, w której przeprasza w swoim imieniu za cierpienia Niemców wysiedlonych po wojnie.
Bartoszewski jest wciąż mimo 88 lat aktywnym dyplomatą i dlatego pomija kryzysowy w stosunkach polsko-niemieckich okres po 2001 roku. Szkoda, bo jeśli wcześniej było tak dobrze, to dlaczego potem było źle? Tylko przez Erikę Steinbach? Chyba korzenie kryzysu były i są głębsze. Jednak wtedy narracja się urywa. Cóż, takie są reguły dyplomacji.