Prezydent rozdarty między chęcią odegrania roli odpowiedzialnego męża stanu, który godzi strony, a polityka, który musi dbać o swój twardy elektorat wysyła sprzeczne sygnały w sprawie przyjęcia euro. Z jednej strony chce pokazać, że jest głową państwa, która troszczy się o los całego państwa, i w krytycznej sytuacji jest w stanie ustąpić w pewnych swoich poglądach na rzecz dobra państwa, z drugiej strony przypomina sobie o sporej grupie swoich zwolenników, dla których nagła zgoda na pozbycie się złotego jest niezrozumiała.
[srodtytul]Balansujący prezydent[/srodtytul]
Lech Kaczyński obawia się zapewne, że po prawej stronie wyrośnie jakiś kandydat z okolic Radia Maryja, który jednoznacznie opowie się przeciw wspólnej walucie i dzięki temu uszczknie jemu, a potem Prawu i Sprawiedliwości kilka punktów procentowych poparcia. To zresztą stary problem PiS. Jak, nie rezygnując z proeuropejskiego kierunku, zachować przy sobie elektorat eurosceptyczny. I stąd PiS i Lech Kaczyński w większości kwestii związanych z Unią będą zachowywać niejednoznaczne stanowisko.
Zwolennicy szybkiego wprowadzenia wspólnej waluty w Polsce najpierw krzyknęli z radości, kiedy prezydent po posiedzeniu Rady Gabinetowej zasugerował, że może się zgodzić na wcześniejsze przystąpienie naszego kraju do strefy euro. Potem jęknęli zawiedzeni, kiedy okazało się, że Lech Kaczyński jednak niespecjalnie zmienił pogląd i twierdzi, że jego słowa zostały źle zinterpretowane.
Tyle że te słowa zinterpretowali podobnie prawie wszyscy – więc problem chyba jednak nie jest w przekazie medialnym ani ograniczonej inteligencji odbiorców, a w jasnym przekazie prezydenta.