Zastanawiam się jednak, czy najważniejszym rezultatem walki o krzyż nie będzie otworzenie w Polsce drogi dla zapateryzmu. Czy obrazki z Krakowskiego Przedmieścia nie przyczynią się do wzrostu siły radykalnej, antychrześcijańskiej lewicy, której głównym postulatem stanie się walka z Kościołem i publiczną obecnością religii. I czy, paradoksalnie, winowajcami nie będą w pierwszej mierze Jarosław Kaczyński, który udzielił wsparcia protestującym, a z drugiej Bronisław Komorowski, który odpowiada za nieprzemyślaną i nieskuteczną organizację przenosin.
Jarosław Kaczyński i posłowie PiS, sądzę, bronili krzyża, ponieważ to najbardziej dobitny w polskiej tradycji narodowej symbol wyrażający cześć dla zmarłego polityka, przywódcy państwa. Dla nich krzyż to znak wielkości Lecha Kaczyńskiego. Wzniesiony i wyniesiony przed pałacem ma wskazywać, podobnie jak krzyże na grobach poległych żołnierzy, że pod Smoleńskiem nie doszło po prostu do nieszczęśliwego wypadku. Tam musiało się wydarzyć, uważają, coś więcej. Nie chodzi im o zwykłe upamiętnienie zabitych w lotniczej katastrofie, ale o hołd dla poległych. Jedynie krzyż w odpowiednim stopniu zawiera sugestię, że blisko Katynia doszło do więcej niż katastrofy, więcej niż do nieszczęśliwego wypadku. Stąd zresztą politycy PiS się domagają, by na miejscu krzyża pojawił się pomnik lub obelisk z krzyżem. Tylko tak można dowieść w przestrzeni publicznej, że prawdziwa jest opowieść o prawie-zamachu.
Z punktu widzenia Bronisława Komorowskiego i polityków PO krzyż przed pałacem stał się, i trudno, by było inaczej, sztandarem zwolenników PiS. Nic dziwnego zatem, że tak ważną sprawą stała się dla nich demitologizacja kultu Lecha Kaczyńskiego i usunięcie wyrażającego go znaku z Krakowskiego Przedmieścia. Warto zauważyć: podczas gdy PiS chce pomnika, PO woli mówić o tablicy. To tylko pozornie niewielka różnica, kryje się za nią fundamentalnie inne postrzeganie samego wydarzenia.
Dla obu partii krzyż okazał się przeto, śmiem twierdzić, poręcznym instrumentem walki. I choć sam krzyż jako symbol religijny został niejako w tę wojnę uwikłany, to właśnie religia i Kościół mogą ponieść największe straty. Dlaczego? Dlatego, że obrona krzyża, a ściślej jej sposób, towarzysząca temu agresja i łamanie reguł wywołały wśród większości wyborców, mniemam, strach. Strach przed Kościołem, strach przed fanatyzmem religijnym, strach przed rzekomym zawłaszczeniem przestrzeni publicznej przez oszalałych religiantów. Strach przed tym, że lada moment w Polsce zaczną rządzić ludzie, którzy z różańcem w dłoniach narzucą swą wolę siłą. Strach tym silniejszy, że wobec demonstrantów demokratycznie wybrane władze miejskie i państwowe okazały się bezsilne.
Obraz to oczywiście groteskowy, a strach bezpodstawny. Nie w tym rzecz jednak. Dość, że jest on wymowny i trafia do wyobraźni. Że pada na podatny grunt stereotypów. Że budzi instynktowne przerażenie tylu Polaków, z duszą na ramieniu myślących "co teraz pomyśli o nas Europa".