Publicysta "Rz" zastanawia się nad fenomenem lidera PO.
O Tusku jedno można powiedzieć z całkowitą pewnością. Potrafi dostroić się do nastrojów otoczenia. Pod tym względem jest Zeligiem. Jako student na początku swego opozycyjnego zaangażowania napisał magisterium o legendzie Józefa Piłsudskiego. Potem, w wieku lat 30, stał się „Polakiem rozłamanym", szarpiącym się z doskwierającą polskością po to, aby jednak stała się dla niego „świadomym wyborem". W początku lat 90., gdy szczytowały nastroje antyklerykalne, przewodniczył partii, która nie chciała oferować wyborcom „pamięci o historii ostatnich lat, czyli martyrologii, orła w koronie, krzyży na ścianie, Częstochowy". Kilka lat później, gdy Polska zaczęła skręcać w prawo, Tusk zaczął podkreślać, jak ważne są dla niego tradycyjne wartości. Wydał książkę „Solidarność i duma", stał się niemal etatowym polemistą Eriki Steinbach. Jeszcze niedawno ścigał się z Lechem Kaczyńskim na udział w uroczystościach patriotycznych. Dzisiaj ściąga do swojej partii kolejnych polityków lewicy, przyklaskuje związkom partnerskim i opowiada – tak jak w ostatnim wywiadzie dla „Newsweeka" – że zdezaktualizował się podział na lewicę i prawicę.
Jednak, jak przystało na prawdziwego wodza, Tusk jest osamotniony.