Wydawało się, że lider konserwatywno-narodowego ugrupowania nie miał szans na zwycięstwo. Ukazywały to sondaże, w których chwilami miał o kilkanaście punktów procentowych mniej niż rywal. Mimo to polityk, na początku lat 90. związany ze skrajnymi nacjonalistami, pod koniec dekady uwikłany we współpracę z Miloszeviciem, z bogatym dossier kuriozalnych lub brutalnych wypowiedzi, po raz trzeci stanął do walki o głosy z młodszym o kilka lat, fotogenicznym Borisem Tadiciem, od roku 2004 stojącym na czele kraju, posiadającym ładną kartę opozycyjną z czasów Miloszewicia i cieszącym się warunkową, lecz wierną sympatią medialnego mainstreamu. Nikolić nie zaproponował Serbii, trapionej zapaścią gospodarczą i 25-procentowym bezrobociem, żadnych cudownych rozwiązań. Deklarując jeszcze w 2008 roku, że chciałby widzieć swój kraj w UE, stracił głosy nieprzejednanych eurosceptyków. Sytuacja niemal jak w "Balladzie o szachiście" Młynarskiego - "na twój ruch - trzy moje ruchy". Po czym wygrał - nie tylko on, lecz i jego partia, która w równoległych wyborach parlamentarnych zdobyła najwięcej miejsc w Skupsztinie.
To podwójne zwycięstwo niekoniecznie oznacza radykalny zwrot w serbskiej polityce. Jedna czwarta mandatów to o wiele za mało, by sformować rząd: kraj czeka więc albo od początku podzielona wewnętrznie "wielka koalicja" konserwatystów, postkomunistów i liberalnych demokratów, albo sojusz dwóch ostatnich ugrupowań, pozostających w klinczu z prezydentem. Belgrad nie posiada narzędzi ani zasobów, żeby uruchomić wielkie projekty wspierania mniejszości serbskiej w Kosowie, wyrwać się z unijnej "poczekalni", w której utkwił na dobre, ba, bodaj uruchomić piarowe działania, które zdjęłyby z Serbii odium wyłącznej odpowiedzialności za wojny lat 90., mocno utrwalone w globalnej popkulturze.
Nikolić może jednak - i z pewnością nie zaniedba tej szansy - zrezygnować z defensywnego tonu, jeśli idzie o sprawę Kosowa, i przypomnieć, że Serbia nie zamierza w żadnym razie zrezygnować z praw do tej prowincji. Ostatecznie może w tej kwestii liczyć na poparcie trzech czwartych społeczeństwa. Wyśle mocny sygnał do Serbów Bośni, Czarnogóry i Chorwacji, którzy czuli się pozostawieni sami sobie. Demonstracyjnie wspierać będzie "swojskie klimaty" - w przaśnym stylu, który tak drażni histerycznie euroentuzjastycznych postępowców, ale który po dwóch dekadach znów okazuje się być en vogue. I oczywiście, tak jak zapowiedział, jeszcze przed zaprzysiężeniem pojedzie do Moskwy - nie tylko po to, żeby zademonstrować swą rusofilię, lecz by zabiegać o poważne wsparcie finansowe, inwestycyjne, a może i strategiczne.
Brukselski Grzegorz Dyndała patrzy w zamyśleniu w stronę Belgradu i zachodzi w głowę: czy można było coś zrobić, by w największym kraju na Bałkanach Zachodnich za "najściślejszą współpracą z Rosją" nie opowiadało się aż 62 proc. respondentów, a blisko 75 proc. - przeciw wstąpieniu Serbii do NATO? (dane z badań NSPM, styczeń 2012 r.). Może warto było bodaj przydzielić trochę lepszą ochronę tym kilkudziesięciu spalonym przez nieznanych sprawców XIV-wiecznym cerkwiom w Kosowie? Nie odmawiać przez siedem lat ruchu bezwizowego? Nie dofinansowywać tak ostentacyjnie projektów organizacji pozarządowych, sprowadzających się do umacniania w Serbach poczucia winy bądź "budowy pojednania na Bałkanach" za pomocą " wielonarodowych młodzieżowych warsztatów ceramicznych" i podobnych koci, koci łapci?
Zapewne, marzenia Nikolicia, że Serbia stanie się do roku 2020 kolejnym centrum integracyjnym Unii Eurazjatyckiej, można włożyć między bajki. Zarówno jednak architekci bezpieczeństwa europejskiego, jak entuzjaści teflonowego PR mają w tych dniach powód do głębokiego namysłu.