Nie męczy pana fakt, że lokalne sceny polityczne stają się tak samo zablokowane jak ta krajowa? Hanna Gronkiewicz-Waltz będzie prawdopodobnie przez kolejne cztery lata prezydentem Warszawy, kadencji rządów Rafała Dutkiewicza, Wojciecha Szczurka czy Jacka Majchrowskiego już nie liczę.
Wielokadencyjność prezydentów miast rzeczywiście jest problemem. Nie może być utrzymywana taka sytuacja, że w gruncie rzeczy to stanowisko staje się dożywotnie, bo na drugi dzień po wygranych wyborach prezydent zaczyna organizować kolejną kampanię i wszystko, co robi w mieście, robi pod kątem wyborów.
To akurat jest chyba normalne zjawisko w demokracji?
Tak, ale w samorządach zostało doprowadzone do skrajności. Nie da się ukryć, że model demokracji, który został zbudowany w Polsce, jest coraz bardziej obcy ideałom tego systemu, a przy tym nieprzyjemny dla obywateli. Mam poczucie, że u nas fala demokratyzacji, jeśli nie cofa się, to została zatrzymana. Nie dość, że mamy do czynienia z upartyjnieniem życia publicznego, to jeszcze system jest zoligarchizowany i znomenklaturyzowany. Partie dążą do jedynowładztwa, co ułatwiają im dotacje budżetowe. Coraz większą rolę – tak jak w PRL – odgrywa aparat partyjny. Partyjni baronowie zaczynają być ważniejsi od urzędników państwowych. Ta oligarchizacja i nomenklaturyzacja jest szczególnie silna w samorządach. Taki prezydent buduje własną nomenklaturę, obsadza stanowiska zaufanymi ludźmi i blokuje możliwości kariery innym. Badania socjologiczne pokazują, że dostęp do pracy w samorządzie jest zarezerwowany dla członków partii rządzącej. Względy merytoryczne schodzą na drugi plan. I ta sytuacja trwa bez końca, bo przy środkach, którymi dysponuje włodarz miasta, jego konkurenci są bez szans.
Za to z kadencji na kadencję prezydent coraz lepiej poznaje miasto i coraz lepiej rządzi.
No właśnie, nie ma żadnego dowodu na to, że im dłużej ktoś rządzi miastem, tym jest sprawniejszy. Przeciwnie, badania pokazują, że zachowania się rutynizują, decyzje są funkcją interesów, do tego dochodzi arogancja władzy i dążenie do jej utrzymania za wszelką cenę. Znane są przypadki zmiany granic okręgów przed wyborami, tak by manipulować rezultatem wyborów. A więc proces demokratyczny jest w rzeczywistości zablokowany przez różne formy oligarchii czy nomenklatury. Jest jeszcze drugi problem: nasza demokracja się nie uczy. Nie ma u nas debaty, w której ucierają się stanowiska. Główne polskie dzienniki są coraz bardziej jałowe i przypominają dawną prasę partyjną. Partie są bezideowe i słabo zakorzenione w społeczeństwie. Bo jeżeli partia rządząca od siedmiu lat ?37-milionowym krajem ma raptem 40 tys. członków, to jest w gruncie rzeczy partia kadrowa, która wygrywa wybory tylko dzięki pieniądzom z budżetu. Gdyby ich nie miała, to musiałaby zbierać składki, organizować struktury, prowadzić debaty i odpowiadać na zapotrzebowanie wyborców. Ale nie musi. Liderzy partyjni mają kasę, którą rozdają według swojego widzimisię.
Bardzo krytycznie ocenia pan stan naszej demokracji.
Bo gdy konfrontuję rzeczywistość z moimi oczekiwaniami sprzed 25 lat, to muszę powiedzieć, że jestem bardzo rozczarowany. Przez lata karmiono nas tezą, że polska demokracja jest młoda i musi się dopiero wszystkiego nauczyć. Ale zanim zdążyła się czegokolwiek nauczyć, stała się sklerotyczna. Zestarzała się, zanim dojrzała. Przy czym wszystkie cztery główne partie robią, co mogą, żeby ten stan utrzymać. I świetnie im się to udaje, skoro wybory samorządowe, które otwierają drzwi większej liczbie podmiotów, różnym komitetom niezależnym, nie przyciągają uwagi społeczeństwa. Głosuje w nich mniej ludzi niż w wyborach parlamentarnych czy prezydenckich.