Pomysł, aby metodą resocjalizacji była praca, jest bardzo dobry, a przy tym uczciwy wobec podatników, którzy przecież muszą utrzymywać grających w ping-ponga przestępców. Odkąd pamiętam, idea ta powszechnie uznawana była za słuszną. W praktyce niewiele z tego jednak wynikało. Problemem były formalności i to, że koszty pracy więźniów przewyższały te rynkowe. Ostatnio ich zatrudnienie stało się jednak tańsze i bardziej elastyczne. Samorządy mogą angażować więźniów do najbardziej uciążliwych prac – np. w szpitalu – bez wynagrodzenia. W efekcie więcej skazanych opuściło więzienne mury, aby w ten sposób odkupić swoje winy i być może stać się lepszymi ludźmi.
Ministerstwo Sprawiedliwości mogło otrąbić sukces. W tym przedsięwzięciu jednak, jak pokazują ostatnie wydarzenia, nie do końca pomyślano o bezpieczeństwie. Ucieczka z „pracy" dwóch więźniów we Włocławku, skazanych – o zgrozo – za zabójstwo, wcześniej kompromitująca kradzież z komisariatu policji zabezpieczonych narkotyków przez więźniów pomagających przy remoncie budynku, incydent z niepilnowanym skazanym w warszawskim gimnazjum i kilka innych nagłośnionych przez media przypadków – doprawdy, ludziom odpowiedzialnym za więziennictwo powinna się zapalić w głowach czerwona lampka.
Nasza rzeczywistość nie ma bowiem nic wspólnego ze scenariuszem głośnego filmu „Bandyta". Tam grający recydywistę Til Schweiger po skierowaniu na resocjalizację do rumuńskiego sierocińca przeżywa moralną metamorfozę. Jednak w rzeczywistości za więziennymi murami siedzą źli ludzie, których po wypuszczeniu nawet na chwilę poza kraty trzeba pilnować. Inaczej może to podkopać społeczną akceptację dla niewątpliwie dobrego rozwiązania, jakim jest praca więźniów. Bezpieczeństwo obywateli zawsze powinno być ważniejsze.