Maleje rozwarstwienie płacowe, kobiety wcale nie zarabiają zdecydowanie mniej niż mężczyźni, a sektor publiczny płaci lepiej niż prywatny. Najnowszy raport GUS rozwiewa wiele lewicowych mitów o niesprawiedliwości na polskim rynku pracy.
Różnica między 10 proc. najgorzej zarabiających a 10 proc. zarabiających najlepiej kurczy się. W 2006 r. ci pierwsi otrzymywali 4,5 razy więcej od najbiedniejszych. Dwa lata później wskaźnik ten wynosił już 4, a w październiku 2010 r. – 3,9. Jedna dziesiąta najgorzej zarabiających ma co miesiąc do 1,4 tys. zł, a taka sama grupa najlepiej wynagradzanych – ponad 5,9 tys. zł.
Najważniejsze jednak, że wraz ze wzrostem dobrobytu kurczą się obszary biedy. – W najbliższym czasie ta tendencja się utrzyma – mówi prof. Elżbieta Kryńska, ekonomista z Uniwersytetu Łódzkiego. Eksperci wskazują, że firmy podnoszą pensje pracownikom wykonującym proste zawody, bo często rywalizują o nich z zagranicznymi pracodawcami.
Wbrew temu, na co ostatnio zwracał uwagę premier Donald Tusk, różnice płac między zarobkami kobiet i mężczyzn nie są już dziś tak rażące. Chociaż statystycznie panie otrzymują pensje o 17,7 proc. niższe, to jeśli przyjrzymy się ich płacy przeliczonej na godziny, okazuje się, że różnica maleje do 9 proc. Mężczyźni zarabiają 23 zł, a kobiety 21 zł. Skąd więc taka różnica w ogólnym dochodzie?
Przeciętna kobieta mniej pracuje – jest tygodniowo w pracy o cztery godziny krócej niż mężczyzna, co wpływa na zarobki. Dodatkowo kobiety częściej korzystają ze zwolnień lekarskich np. na dziecko, za które otrzymują płacę o 20 proc. niższą.