Partia masowa, myśląc o regularnej walce o większość w Sejmie, nie może być przesadnie wyrazista - to polityczny truizm. Z drugiej strony utrata wyrazistości to utrata tożsamości w oczach najbardziej wyrazistych wyborców - to też dość oczywiste. Jak więc połączyć ogień z wodą? Można zrobić to np. tak, jak PiS 12 listopada.
Z jednej strony mieliśmy więc koncyliacyjnego prezydenta Dudę, ściskającego dłonie posłom od lewa do prawa, cieszącego się, że w Sejmie zasiadły wszystkie ogólnopolskie komitety, nawołującego do obniżenia temperatury sporu. Innymi słowy twarz PiS dla tej części centroprawicy, która jest "za", ale się nie cieszy z krucjat przeciwko każdemu kto jest choćby o krok bardziej w lewo niż obóz rządzący - i robi to z gracją Krystyny Pawłowicz czy Dominika Tarczyńskiego. To sygnał dla nich: zobaczcie, wcale nie jesteśmy wszyscy tacy straszni. Tamci to - wiecie, rozumiecie - taka sztuczka, żebyśmy mieli te 235 mandatów. Prawdziwym obliczem partii jesteśmy my.
Z drugiej strony był Antoni Macierewicz gromiący z mównicy gender i postkomunistyczne układy, zapowiadający kolejne zmagania z III RP i kolejne zwycięstwo nad systemem Okrągłego Stołu. Było i oko puszczone do eurosceptyków, i podkreślenie fundamentalnej roli Obrony Terytorialnej, i Smoleńsk - i wszystko to co twardy elektorat PiS uznaje za kwestie fundamentalne. To sygnał dla twardego elektoratu: zobaczcie, jesteśmy ludźmi idei. Tamci to - wiecie, rozumiecie - taka sztuczka, żebyśmy mieli te 235 mandatów.
Hipokryzja? Pewnie trochę tak. Ale przede wszystkim - polityka. Kiedy PO święciła tryumfy był w niej i Jarosław Gowin i Bartosz Arłukowicz. A Tusk był liberalno-socjalnym-konserwatystą.
Czyli to po prostu działa.