Kto narzuci polityczną „linię dnia”, ten wyprzedzi innych o parę długości. Kto usadowi się na pozycji lidera, gospodarza, ten do końca wyścigu będzie zaliczany do jego czołówki. A gdy zasady nowoczesnego marketingu politycznego zaczyna stosować druga osoba w państwie – marszałek Sejmu – warte jest to uwagi.
Bronisław Komorowski niezauważenie wprowadził nowy zwyczaj. W dniu rozpoczęcia sesji plenarnej, na kilkanaście minut przed posiedzeniem, zwołuje dziennikarzy i opowiada „swoimi słowami” o tym, czym będą się zajmowali posłowie. To nie jest sucha litania, ale ciekawa, przykuwająca uwagę historia.
Komorowski wybiera sprawy najważniejsze, skazując na informacyjny niebyt marginalia. Sugeruje, co jego zdaniem zasługuje na szczególną uwagę, co będzie tematem dnia. Nie tylko mówi o planie pracy izby, ale też np. o nowych parlamentarnych kołach i obserwowanych przez niego tendencjach polskiej polityki. Tu także nie kryje – gestem, uśmiechem, zmrużeniem powiek – która z nowych inicjatyw jest jego zdaniem godna dalszej obserwacji, a która jest tylko politycznym meteorem, sejmową marginalią, błahostką, której nie warto poświęcać uwagi.
Dla dziennikarzy, a nie publicystów, opowieść marszałka jest ściągą nie do pogardzenia. Nic to, że podana im z punktu widzenia jednego tylko polityka. Ważne, że Komorowski uporządkuje uwagę mediów. Uprzedzi, jakie podczas posiedzenia Sejmu będą potrzeby redakcji, z jakimi pytaniami będą się musieli zwracać do polityków. Marszałek, niczym poranny przegląd prasy, narzuci, co jest „naprawdę ważne”.
Wytłumaczył to w swoim czasie dość trywialnie Dick Cheney: „Aby być obecnym i skutecznym, Biały Dom powinien kontrolować agendę dnia. Jeżeli oddacie agendę w ręce dziennikarzy, nie narzucicie jej, zmasakrują was”. W ten sposób narodziła się w politycznym marketingu idea „line of the day” wypracowana przez spin doktorów.