Potrafi zbesztać, stosować bolesne kary finansowe. Gorzej wychodzi mu motywowanie pozytywne. – Najwyraźniej nie przeczytał jeszcze najnowszych badań, które mówią, że dobre słowo szefa znaczy więcej niż podwyżka – skarżą się pracownicy MSZ. I opowiadają o zebraniu dyrektorów, które minister zorganizował dwa tygodnie temu. Podczas niego dostało się wszystkim.
Wydaje się jednak, że Sikorski reformę resortu ma przemyślaną. – Chciałbym, aby MSZ było nie tylko biurem podróży dla urzędników państwowych, ale miejscem, gdzie się naprawdę kreuje politykę zagraniczną, mózgiem rządu. Żeby miało przewagę informacyjną nad światem zewnętrznym i żeby uprzedzało procesy globalizacyjne, integracyjne – mówi.
Stąd pomysł, by polską dyplomację przeorganizować na wzór najzamożniejszych krajów skandynawskich. MSZ byłoby mniejsze, za to zinformatyzowane. – Chciałbym, by MSZ potrafiło wykorzystać to, czym będzie Unia i Polska po implementacji traktatu lizbońskiego. To wymaga ludzi, którzy potrafią zmotywować się sami. I odpowiadają za swoje działania – mówi Sikorski.
A spotkanie z dyrektorami zapamiętał inaczej. Zakończył je nawet po gierkowsku, apelem: Pomożecie? Teraz czeka. W Stanach think tank, w którym pracował, nazywał fabryką idei. W bastionie neokonserwatyzmu ze ściany spoglądała Margaret Thatcher, ale z półki na książki łypał groźnie rodak Feliks Dzierżyński. – Tak jest z Sikorskim. Bo choć poglądy ma konserwatywne, nadal tkwią w nim pokusy, by wprowadzać je rewolucyjnymi metodami – mówi polityk Prawa i Sprawiedliwości.
Minister spraw zagranicznych potrafi zbesztać, stosować bolesne kary finansowe. Gorzej wychodzi mu motywowanie pozytywne
Ale w przeciwieństwie do innych szefów MSZ nie zajmuje się porządkowaniem kadry po poprzednikach. Od tej zasady są dwa wyjątki: Andrzej Sadoś, były rzecznik MSZ, którego wyjazd na placówkę zablokował, i Zdzisław Ryn, ambasador związany z Radiem Maryja, którego próbuje odwołać. Ma w pamięci własne doświadczenie, gdy w 2001 r. jako wiceminister spraw zagranicznych był szykowany na ambasadora kluczowej dla Polski placówki w Brukseli. Przeszedł przez wszystkie etapy weryfikacji i zyskał akceptację prezydenta Kwaśniewskiego. Ale nowy minister spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz wyjazd udaremnił.
O Radosławie Sikorskim w MSZ mówi się, że odblokował kanały dyplomatyczne. Wiele spraw znów załatwianych jest bez medialnego nagłaśniania. Powrócił język gestów. Sikorski, jak dobry aktor, potrafi zrobić show w amerykańskim stylu. Udowodnił to na początku kwietnia podczas szczytu NATO w Bukareszcie. Próbował przekonać sojuszników do większego zaangażowania w Afganistanie, na czym bardzo zależało Stanom Zjednoczonym. Odwołał się więc do własnych doświadczeń. Plastycznie, z wielkim zaangażowaniem, opowiedział o niedawnej wizycie w afgańskiej wiosce. I o tym, jaka była, gdy trafił do niej po raz pierwszy, w latach 80., jako korespondent wojenny. Wystąpienie zrobiło wrażenie. Tak wielkie, że George W. Bush podszedł do niego, dał mu kuksańca i pochwalił: „good job”. Sikorski nie omieszkał o tym opowiedzieć.
Doświadczony dyplomata zauważa jednak: – To niedojrzałe, powierzchowne, protekcjonalne. W Polsce niepotrzebnie się przywiązuje wagę do tego, czy ma się z jakimś politykiem zażyłe stosunki. Im bardziej ktoś klepie cię po plecach, tym bezwzględniej wbije ci w nie potem sztylet.
Jeden z byłych ministrów ocenia: – To bardzo zdolny młody polityk, bez kompleksów, co jest jego zaletą. Odważny, młody i z temperamentem. Ale wymaga silnego wsparcia, jeśli chodzi o sprawy europejskie, a to jest 80 procent polityki zagranicznej. Moim zdaniem Sikorskiemu takiego wsparcia brakuje.
Mimo ciepłych gestów negocjacje z Amerykanami w sprawie tarczy antyrakietowej idą opornie. Sikorski, uchodzący do niedawna za polityka proamerykańskiego, przyjął ostrą strategię negocjacyjną, mimo że nie sprzyja temu sytuacja międzynarodowa, oraz – co bardziej istotne – kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych. Złośliwi twierdzą nawet, że czasami bardziej przypomina partyzanta z Afganistanu niż męża stanu.
Jednak zwolennicy zwracają uwagę, że Amerykanie uważają Sikorskiego za najlepszy typ sojusznika – takiego, który potrafi walczyć o swoje, ale w chwili prawdziwego kryzysu przyjdzie z pomocą. Jak pisał jeden z publicystów, Marc S. Ellenbogen, „Sikorski jest zarówno polskim patriotą, jak i przyjacielem USA. Przecież przyjacielem nie jest ten, kto cię popiera, bo mu wykręcasz rękę albo przystawiasz pistolet do głowy”.
Ma w ręku potężny instrument: umiejętność łatwego nawiązywania kontaktu z dziennikarzami, ich obłaskawiania. Na wiedzę o mechanizmach funkcjonujących w świecie składa się doświadczenie kilkuletniej pracy jako freelancera dla „Observera”, „Spectatora” i „Sunday Telegraph”. Relacjonował wojnę w Afganistanie jako korespondent wojenny. Gdy wybiera się do Wielkiej Brytanii, nie zaniedbuje kontaktów z prasą. – Kiedy „The Economist” się dowiedział, że będę w Anglii, sam poprosił o spotkanie – opowiada. W Londynie poświęci więc cenne godziny na sześć wywiadów. Drugi raz udzieli wywiadu dla BBC World – w najbardziej prestiżowym programie „Hardtalk”. Obejrzy go 200 mln ludzi. W „Hardtalk” nie ma pytań niedozwolonych. Najsprawniejsi politycy dają się więc wyprowadzić z równowagi. Ale Sikorski reaguje z refleksem, a jednocześnie zachowuje zimną krew. Nawet gdy padają pytania o stosunek do obecnego prezydenta.
Wie, że gdy mediom poświęci się czas, one się odwdzięczą. Lubi jednak mieć swój wizerunek pod kontrolą. Jeden z fotografów wspomina, jak Sikorski rugał go za robienie zdjęcia z zaskoczenia. Sytuację rozładowała dopiero rozmowa na temat aparatów fotograficznych, podczas której Sikorski, laureat World Press Photo, z rozrzewnieniem wspominał swojego pierwszego canona.
Istotny element starannie budowanego wizerunku ministra stanowi dwór w Chobielinie, położony 25 km od Bydgoszczy, gdzie na co dzień mieszkają jego rodzice. W stanie ruiny kupili go tuż przed upadkiem komunizmu, wyremontowali. Chobielin leży z dala od wsi, dwór otoczony jest kilkuhektarową posiadłością ze stawem. Po posiadłości spacerują daniele, właściciel raz na rok, raz na dwa lata robi odstrzał. Prowadzi życie ziemiańskie. Bywają tu przyjaciele. Kiedyś zaprosił ściganą przez islamistów publicystkę somalijskiego pochodzenia Ayaan Hirsi Ali, którą uczył strzelać. Jednak obecnie Sikorskiemu i jego rodzinie coraz trudniej do Chobielina dotrzeć. Starają się wpadać na weekendy. – Niestety, coraz więcej czasu zabierają dojazdy, bo minister Grabarczyk tak intensywnie buduje drogi, że w wielu miejscach są roboty – skarży się Sikorski. W tygodniu mieszkają w Warszawie. Aleksander i Tadeusz, synowie ministra, uczą się w społecznej szkole męskiej.
Anne Applebaum, publicystka „Washington Post”, zdobywczyni Nagrody Pulitzera, Amerykanka z wpływowej żydowskiej rodziny, została wybrana do American Academy, instytucji, która daje intelektualistom możliwość prowadzenia badań. Intensywnie pracuje więc nad nową książką o historii sowietyzacji Europy Środkowej. Często bywa w Berlinie. To ona przetarła Sikorskiemu drogę do waszyngtońskiego establishmentu. W Ameryce funkcjonowali jako tzw. power couple, para z wpływami na politykę rządu i opinię elit. W Polsce – poza przyjęciem w Chobielinie ministra spraw zagranicznych Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera i jego żony – Anne Applebaum pozostaje atutem niewykorzystanym.
Kiedy Sikorski sięgnie po elementy polskiego mitu – urodziwą i sławną żonę, dwoje dzieci i sielankę chobielińskiego dworu, by pomóc sobie w realizacji snu o potędze?– Jeszcze za wcześnie, by ocenić skuteczność prowadzonej przez niego polityki – uważa poseł Paweł Zalewski, były przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych. – Na razie powrócił do dyplomacji. Prowadzi dialog z Rosją i Niemcami o niezapalnych obszarach. Pytanie, na ile uda mu się tą metodą przejść do załatwiania spraw naprawdę istotnych. Choćby namówić Niemców do przyjęcia naszego punktu widzenia przy przeglądzie budżetu Unii na 2009 r., czyli by go nie zmieniać.
Czy na instrumentach, które już ma i które spróbuje stworzyć w postaci sprawnie funkcjonującego MSZ, uda mu się zagrać? Sikorski mówi, że już udowodnił, iż nie musi utrzymywać się z politykowania. Po dymisji z MON podpisał z wydawnictwem umowę na dwie książki, wydał jedną. Zaliczkę na drugą – zapowiadany thriller – musiał zwrócić. Działalność literacką zawiesił, co być może jest dowodem łaskawości losu. Politycy rzadko bowiem wnosili do literatury wkład na miarę pamiętników Churchilla. Częściej obnażali własną słabość, jak Jimmy Carter piszący wiersze i aforyzmy.