Dyplomacja i łowy

Radosław Sikorski. Był na wojnie w Afganistanie, brylował na waszyngtońskich salonach. Jednak prawdziwy egzamin ze sztuki wojennej dyplomacji minister spraw zagranicznych zdaje teraz. Czy uda mu się porozumieć z Pałacem Prezydenckim?

Publikacja: 30.04.2008 02:35

Istotny element starannie budowanego wizerunku ministra stanowi dwór w Chobielinie, gdzie na co dzie

Istotny element starannie budowanego wizerunku ministra stanowi dwór w Chobielinie, gdzie na co dzień mieszkają jego rodzice. Na zdjęciu Radosław Sikorski z rzecznikiem MSZ Piotrem Paszkowskim

Foto: Rzeczpospolita, Roman Bosiacki

Do gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych wkroczył jesienią zeszłego roku. Z poczuciem nieskrywanej satysfakcji. Bo w polityce rzadko się zdarza, że ktoś spektakularnie z niej wypada, by w kilka miesięcy później znowu mocno siąść w siodle. Na bardziej prestiżowym stanowisku. W barwach innej, konkurencyjnej partii.

Pożegnanie z Ministerstwem Obrony Narodowej w lutym ub.r. było zimne i rzewne. Podczas uroczystości na placu Piłsudskiego wojskowa orkiestra grała pieśń „Jak to na wojence ładnie...”. A każdy, kto to oglądał, mógł sobie dośpiewać dalsze słowa: „... kiedy ułan z konia spadnie, koledzy go nie żałują, jeszcze końmi go tratują”. Zanim jednak Radosławowi Sikorskiemu wyschły w oczach łzy wzruszenia, Prawo i Sprawiedliwość przegrało wybory. Platforma Obywatelska, z którą się związał, wybory wygrała. I znów jest ministrem.

Ma 45 lat, wkracza w najlepszy wiek do uprawiania polityki. A bagażem doświadczeń przewyższa o wiele starszych kolegów.

Podczas wydarzeń bydgoskich w marcu 1981 r. był przewodniczącym uczniowskiego komitetu strajkowego. Tuż po liceum, w 1981 r., wyjechał do Wielkiej Brytanii. Dzięki stypendium skończył prestiżowy Pembroke College na Oksfordzie, jako młody reporter pojechał na wojnę w Afganistanie. Po powrocie do Polski, mając 29 lat, został wiceministrem – najpierw obrony, potem spraw zagranicznych. Przez trzy lata pracował jako dyrektor w American Enterprise Institute, czołowym prawicowym think tanku w Waszyngtonie.

Gdy więc deklaruje: „nie myślę w kategoriach planowania kariery”, nie należy mu wierzyć.

Już spekuluje się o tym, do jakiego stanowiska zmierza. Na polityczno-dziennikarskiej giełdzie mówi się o prezydenturze, stanowisku w strukturach NATO lub zastąpieniu Danuty Hübner w Komisji Europejskiej. Sikorski zaprzecza.

Od Platformy uzyskał narzędzie uprawiania polityki: Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Resort obrony, którym kierował, dysponuje budżetem ponad 20 mld zł i zarządza armią 150 tys. ludzi.

Ale to w MSZ z 4 tys. pracowników i budżetem sięgającym ledwie 1 mld zł robi się prawdziwą politykę o międzynarodowym zasięgu.

Jednak MSZ nie jest dziś narzędziem doskonałym. Bo na skuteczność resortu negatywny wpływ ma brak porozumienia z także odpowiedzialną za politykę międzynarodową Kancelarią Prezydenta.

Na konflikt polityczny PiS – PO nałożył się dodatkowy, czysto ludzki – między ministrem Sikorskim a prezydentem Kaczyńskim i jego otoczeniem.Prezydent zgłaszał wobec kandydatury Sikorskiego zastrzeżenia, jeszcze zanim ten został zaprzysiężony na ministra spraw zagranicznych.

O co chodziło? Do dziś nie wiadomo. Premier Donald Tusk uznał, że powody podane przez Kancelarię nie są żadną przeszkodą.

Potem na linii Pałac Prezydencki – MSZ wybuchła regularna wojna. Toczy się o ambasadorów, likwidację placówek dyplomatycznych, ale także o ekspertów, wojska w Iraku. A nawet o sposób i terminy wzywania ministra do prezydenta.

Dziś jednak Sikorski najwyraźniej chciałby ten spór zminimalizować. Przyczyny eskalacji upatruje w nieprecyzyjnych przepisach konstytucji: – Łatwo powiedzieć: dogadajcie się. Ale tworzenie złych procedur, a potem mówienie „niech dobrzy ludzie nad tym zapanują”, jest dowodem braku kunsztu. Powinno być odwrotnie: dobrze skonstruowane instytucje i procedury powinny przetrwać ludzi złej woli – przekonuje. Zaraz jednak dodaje: – Jestem z natury optymistą i człowiekiem konsensusu.

Sikorskiemu karierę utrudnia brak partyjnego zaplecza. W Platformie, do której wstąpił w lutym zeszłego roku, jest ciałem obcym

Dlaczego prezydent Kaczyński go nie lubi? Oprócz powodów politycznych (w końcu Sikorski porzucił PiS dla PO) otoczenie prezydenta wskazuje na wyniosłość ministra. Styl bycia, który każe mu patrzeć na innych z góry. Sikorski zapytany o przyczyny tej niechęci, mówi: – Nie ma na to dobrej odpowiedzi. Na to czy jesteśmy lubiani lub nielubiani nie mamy wpływu.

Podczas edukacji w Oksfordzie nasiąkł brytyjskością. Był członkiem najstarszego bractwa na uniwersytecie – Bulligdon, którego członkowie – zgodnie z wersją oficjalną – zajmują się jazdą konną i polowaniem. Mniej dla nich pochlebne opinie mówią o „bogatych degeneratach”, których głównym zajęciem jest obżarstwo i opilstwo. A że są wybredni, zyskują dodatkowy prestiż. Zdjęcie z członkami bractwa Sikorski powiesił w toalecie, zgodnie z brytyjską tradycją, która gwarantuje, że goście na pewno je dokładnie obejrzą.

W domu Chavy Chase pod Waszyngtonem, oczywiście nie w tak ustronnym miejscu, wisiał portret królowej brytyjskiej. I choć w 2006 r. na prośbę prezydenta zrezygnował z brytyjskiego obywatelstwa, w sprawy na Wyspach angażuje się emocjonalnie. Przed odlotem do Londynu nie ukrywa sympatii dla Borisa Johnsona, który ma zamiar odebrać Kenowi Livingstone fotel burmistrza Londynu: – Nie ingeruję w wewnętrzne sprawy, ale pamiętam obydwu kandydatów z lat 80. Obydwu wtedy spotkałem. Jeden z nich z nami sympatyzował, a drugi sympatyzował z naszymi ciemiężycielami – mówi.

Boris Johnson, znany polityk partii konserwatywnej, przyjmował Sikorskiego do Bulligdon.

– Zachowuje się jak brytyjski lord – zauważa Paweł Kowal, były wiceminister spraw zagranicznych w rządzie PiS. – Jest „ponad”. W weekendy bardzo trudno się z nim umówić.

Nie zajmuje go przepychanka personalna. Nie siedzi po nocach w pracy. Jego strój, zwłaszcza „domowy”, bywa oryginalny. Nie unika zaskakujących kontrastów, jakby za żurnal mody brał ilustracje do książki Juliusza Verne’a „W 80 dni dookoła świata”.

Inny ekspert w sprawach zagranicznych dodaje, że lordowskie jest u niego również to, że prowadzi politykę zagraniczną bez wizji. Jak w Wielkiej Brytanii. Tam ostatnią strategię wytyczono 300 lat temu i nie pozostaje nic innego, jak się jej trzymać – zauważa.

Sikorskiemu karierę utrudnia jednak brak partyjnego zaplecza. W Platformie, do której wstąpił w lutym zeszłego roku, jest ciałem obcym, choć formalnie piastuje funkcję wiceprzewodniczącego. Pojawia się na spotkaniach zarządu. Czasem jada lunch z szefem regionu bydgoskiego lub marszałkami województwa. Jednak piłki z Tuskiem nie kopie. Strategii nie wymyśla. Nie należy do wąskiego kręgu „drużyny”. – W jego wypadku nie możemy mówić o naturalnym procesie pokonywania politycznej drogi. Nigdy nie pracował na rzecz partii, nie awansował z regionu do centrali – wylicza jeden z polityków PO.

W szeregach Platformy daje się wyczuć niechęć. Działacze z dawnej KLD pamiętają mu, że gdy na początku lat 90. bawili się w gdańskim Cotton Club czy warszawskiej Harendzie, on na Kociewiu wygłaszał płomienne przemówienia na Zjeździe Ciemnogrodu. Był członkiem ROP, partii Jana Olszewskiego. A między tymi dwoma środowiskami istniała mentalna przepaść.

Dlatego część obserwatorów życia politycznego widzi w podlewaniu benzyną płonącego konfliktu między Sikorskim a Lechem Kaczyńskim celowe działanie ścisłego kierownictwa Platformy.

W ten sposób spalają się bowiem autorytety i ministra spraw zagranicznych, i prezydenta. Bez szwanku wychodzi jedynie premier – jako arbiter i człowiek stojący ponad podziałami. Doskonała pozycja, by tworzyć wizerunek Tuska jako najlepszego kandydata na prezydenta.

Jednak Sikorski zapewnia, że nie rywalizuje z premierem. – Głosowałem na Donalda Tuska i w następnych wyborach też będę głosował – deklaruje. Politycy PO przyznają: – Pierwsze wejście miał dobre. Zyskał zaufanie premiera.

Chociaż Donald Tusk najpierw pozycję Sikorskiego osłabił, powołując przy Kancelarii Premiera na sekretarza stanu prof. Władysława Bartoszewskiego, ostatecznie ją jednak wzmocnił, ogłaszając, że do MSZ zostanie włączony Urząd Komitetu Integracji Europejskiej. Inkorporacja UKJE to duży sukces Sikorskiego. Ta sztuka nie udała się żadnemu z jego poprzedników.

A i z „nadzorcą” Bartoszewskim minister jakoś sobie radzi. Sikorski podkreśla, że do MSZ nie przychodzi, ale wraca. Na swoje miejsce. W rządzie Jerzego Buzka przepracował cztery lata jako zastępca szefa dyplomacji. Przez pierwsze trzy lata był nim prof. Bronisław Geremek. Wtedy Sikorski zajmował się przede wszystkim sprawami konsularnymi i Polonią. Dopiero kolejny minister, prof. Bartoszewski, zaczął go wykorzystywać bardziej intensywnie, wysyłając w podróże studyjne m.in. po Ameryce Łacińskiej.

Dziś Sikorski zapewnia, że stanowisko ministra spraw zagranicznych to dla niego najlepsze miejsce. – Całe życie przygotowałem się do tej roli. Szefowanie MSZ to spełnienie mojego marzenia.

Jest młodszy niż wszyscy jego poprzednicy, których portrety wiszą rzędem w korytarzu przed jego gabinetem. Zaczął od nowego stylu. Przez pierwsze dwa tygodnie odwiedził wszystkie departamenty, docierając nawet do oddalonego o kilka kilometrów archiwum. Mówi z dumą: – Jestem pierwszym ministrem, który uścisnął rękę każdemu pracownikowi. – Na spotkaniach wyłożył swoją filozofię. – Na początek ufam i liczę, że pracownicy będą się sami motywować. Po kilku miesiącach mam zwyczaj rozliczania z zadań. W każdej pracy należy przestrzegać zasady: jeśli ktoś się podejmuje wykonania zadania w określonym terminie, powinien mieć ambicję dotrzymać słowa. Nie wszyscy to rozumieją – tłumaczy.

Urzędnik A: – Traktuje MSZ jak jeden wielki think tank. Myśli o nim jak o strukturze zadaniowo-wydajnościowej.

Urzędnik B: – Stosuje system rozkazów i nakazów. Jak w wojsku. Miłość do MON nie przemieniła się u niego w miłość do MSZ.

Potrafi zbesztać, stosować bolesne kary finansowe. Gorzej wychodzi mu motywowanie pozytywne. – Najwyraźniej nie przeczytał jeszcze najnowszych badań, które mówią, że dobre słowo szefa znaczy więcej niż podwyżka – skarżą się pracownicy MSZ. I opowiadają o zebraniu dyrektorów, które minister zorganizował dwa tygodnie temu. Podczas niego dostało się wszystkim.

Wydaje się jednak, że Sikorski reformę resortu ma przemyślaną. – Chciałbym, aby MSZ było nie tylko biurem podróży dla urzędników państwowych, ale miejscem, gdzie się naprawdę kreuje politykę zagraniczną, mózgiem rządu. Żeby miało przewagę informacyjną nad światem zewnętrznym i żeby uprzedzało procesy globalizacyjne, integracyjne – mówi.

Stąd pomysł, by polską dyplomację przeorganizować na wzór najzamożniejszych krajów skandynawskich. MSZ byłoby mniejsze, za to zinformatyzowane. – Chciałbym, by MSZ potrafiło wykorzystać to, czym będzie Unia i Polska po implementacji traktatu lizbońskiego. To wymaga ludzi, którzy potrafią zmotywować się sami. I odpowiadają za swoje działania – mówi Sikorski.

A spotkanie z dyrektorami zapamiętał inaczej. Zakończył je nawet po gierkowsku, apelem: Pomożecie? Teraz czeka. W Stanach think tank, w którym pracował, nazywał fabryką idei. W bastionie neokonserwatyzmu ze ściany spoglądała Margaret Thatcher, ale z półki na książki łypał groźnie rodak Feliks Dzierżyński. – Tak jest z Sikorskim. Bo choć poglądy ma konserwatywne, nadal tkwią w nim pokusy, by wprowadzać je rewolucyjnymi metodami – mówi polityk Prawa i Sprawiedliwości.

Minister spraw zagranicznych potrafi zbesztać, stosować bolesne kary finansowe. Gorzej wychodzi mu motywowanie pozytywne

Ale w przeciwieństwie do innych szefów MSZ nie zajmuje się porządkowaniem kadry po poprzednikach. Od tej zasady są dwa wyjątki: Andrzej Sadoś, były rzecznik MSZ, którego wyjazd na placówkę zablokował, i Zdzisław Ryn, ambasador związany z Radiem Maryja, którego próbuje odwołać. Ma w pamięci własne doświadczenie, gdy w 2001 r. jako wiceminister spraw zagranicznych był szykowany na ambasadora kluczowej dla Polski placówki w Brukseli. Przeszedł przez wszystkie etapy weryfikacji i zyskał akceptację prezydenta Kwaśniewskiego. Ale nowy minister spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz wyjazd udaremnił.

O Radosławie Sikorskim w MSZ mówi się, że odblokował kanały dyplomatyczne. Wiele spraw znów załatwianych jest bez medialnego nagłaśniania. Powrócił język gestów. Sikorski, jak dobry aktor, potrafi zrobić show w amerykańskim stylu. Udowodnił to na początku kwietnia podczas szczytu NATO w Bukareszcie. Próbował przekonać sojuszników do większego zaangażowania w Afganistanie, na czym bardzo zależało Stanom Zjednoczonym. Odwołał się więc do własnych doświadczeń. Plastycznie, z wielkim zaangażowaniem, opowiedział o niedawnej wizycie w afgańskiej wiosce. I o tym, jaka była, gdy trafił do niej po raz pierwszy, w latach 80., jako korespondent wojenny. Wystąpienie zrobiło wrażenie. Tak wielkie, że George W. Bush podszedł do niego, dał mu kuksańca i pochwalił: „good job”. Sikorski nie omieszkał o tym opowiedzieć.

Doświadczony dyplomata zauważa jednak: – To niedojrzałe, powierzchowne, protekcjonalne. W Polsce niepotrzebnie się przywiązuje wagę do tego, czy ma się z jakimś politykiem zażyłe stosunki. Im bardziej ktoś klepie cię po plecach, tym bezwzględniej wbije ci w nie potem sztylet.

Jeden z byłych ministrów ocenia: – To bardzo zdolny młody polityk, bez kompleksów, co jest jego zaletą. Odważny, młody i z temperamentem. Ale wymaga silnego wsparcia, jeśli chodzi o sprawy europejskie, a to jest 80 procent polityki zagranicznej. Moim zdaniem Sikorskiemu takiego wsparcia brakuje.

Mimo ciepłych gestów negocjacje z Amerykanami w sprawie tarczy antyrakietowej idą opornie. Sikorski, uchodzący do niedawna za polityka proamerykańskiego, przyjął ostrą strategię negocjacyjną, mimo że nie sprzyja temu sytuacja międzynarodowa, oraz – co bardziej istotne – kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych. Złośliwi twierdzą nawet, że czasami bardziej przypomina partyzanta z Afganistanu niż męża stanu.

Jednak zwolennicy zwracają uwagę, że Amerykanie uważają Sikorskiego za najlepszy typ sojusznika – takiego, który potrafi walczyć o swoje, ale w chwili prawdziwego kryzysu przyjdzie z pomocą. Jak pisał jeden z publicystów, Marc S. Ellenbogen, „Sikorski jest zarówno polskim patriotą, jak i przyjacielem USA. Przecież przyjacielem nie jest ten, kto cię popiera, bo mu wykręcasz rękę albo przystawiasz pistolet do głowy”.

Ma w ręku potężny instrument: umiejętność łatwego nawiązywania kontaktu z dziennikarzami, ich obłaskawiania. Na wiedzę o mechanizmach funkcjonujących w świecie składa się doświadczenie kilkuletniej pracy jako freelancera dla „Observera”, „Spectatora” i „Sunday Telegraph”. Relacjonował wojnę w Afganistanie jako korespondent wojenny. Gdy wybiera się do Wielkiej Brytanii, nie zaniedbuje kontaktów z prasą. – Kiedy „The Economist” się dowiedział, że będę w Anglii, sam poprosił o spotkanie – opowiada. W Londynie poświęci więc cenne godziny na sześć wywiadów. Drugi raz udzieli wywiadu dla BBC World – w najbardziej prestiżowym programie „Hardtalk”. Obejrzy go 200 mln ludzi. W „Hardtalk” nie ma pytań niedozwolonych. Najsprawniejsi politycy dają się więc wyprowadzić z równowagi. Ale Sikorski reaguje z refleksem, a jednocześnie zachowuje zimną krew. Nawet gdy padają pytania o stosunek do obecnego prezydenta.

Wie, że gdy mediom poświęci się czas, one się odwdzięczą. Lubi jednak mieć swój wizerunek pod kontrolą. Jeden z fotografów wspomina, jak Sikorski rugał go za robienie zdjęcia z zaskoczenia. Sytuację rozładowała dopiero rozmowa na temat aparatów fotograficznych, podczas której Sikorski, laureat World Press Photo, z rozrzewnieniem wspominał swojego pierwszego canona.

Istotny element starannie budowanego wizerunku ministra stanowi dwór w Chobielinie, położony 25 km od Bydgoszczy, gdzie na co dzień mieszkają jego rodzice. W stanie ruiny kupili go tuż przed upadkiem komunizmu, wyremontowali. Chobielin leży z dala od wsi, dwór otoczony jest kilkuhektarową posiadłością ze stawem. Po posiadłości spacerują daniele, właściciel raz na rok, raz na dwa lata robi odstrzał. Prowadzi życie ziemiańskie. Bywają tu przyjaciele. Kiedyś zaprosił ściganą przez islamistów publicystkę somalijskiego pochodzenia Ayaan Hirsi Ali, którą uczył strzelać. Jednak obecnie Sikorskiemu i jego rodzinie coraz trudniej do Chobielina dotrzeć. Starają się wpadać na weekendy. – Niestety, coraz więcej czasu zabierają dojazdy, bo minister Grabarczyk tak intensywnie buduje drogi, że w wielu miejscach są roboty – skarży się Sikorski. W tygodniu mieszkają w Warszawie. Aleksander i Tadeusz, synowie ministra, uczą się w społecznej szkole męskiej.

Anne Applebaum, publicystka „Washington Post”, zdobywczyni Nagrody Pulitzera, Amerykanka z wpływowej żydowskiej rodziny, została wybrana do American Academy, instytucji, która daje intelektualistom możliwość prowadzenia badań. Intensywnie pracuje więc nad nową książką o historii sowietyzacji Europy Środkowej. Często bywa w Berlinie. To ona przetarła Sikorskiemu drogę do waszyngtońskiego establishmentu. W Ameryce funkcjonowali jako tzw. power couple, para z wpływami na politykę rządu i opinię elit. W Polsce – poza przyjęciem w Chobielinie ministra spraw zagranicznych Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera i jego żony – Anne Applebaum pozostaje atutem niewykorzystanym.

Kiedy Sikorski sięgnie po elementy polskiego mitu – urodziwą i sławną żonę, dwoje dzieci i sielankę chobielińskiego dworu, by pomóc sobie w realizacji snu o potędze?– Jeszcze za wcześnie, by ocenić skuteczność prowadzonej przez niego polityki – uważa poseł Paweł Zalewski, były przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych. – Na razie powrócił do dyplomacji. Prowadzi dialog z Rosją i Niemcami o niezapalnych obszarach. Pytanie, na ile uda mu się tą metodą przejść do załatwiania spraw naprawdę istotnych. Choćby namówić Niemców do przyjęcia naszego punktu widzenia przy przeglądzie budżetu Unii na 2009 r., czyli by go nie zmieniać.

Czy na instrumentach, które już ma i które spróbuje stworzyć w postaci sprawnie funkcjonującego MSZ, uda mu się zagrać? Sikorski mówi, że już udowodnił, iż nie musi utrzymywać się z politykowania. Po dymisji z MON podpisał z wydawnictwem umowę na dwie książki, wydał jedną. Zaliczkę na drugą – zapowiadany thriller – musiał zwrócić. Działalność literacką zawiesił, co być może jest dowodem łaskawości losu. Politycy rzadko bowiem wnosili do literatury wkład na miarę pamiętników Churchilla. Częściej obnażali własną słabość, jak Jimmy Carter piszący wiersze i aforyzmy.

Do gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych wkroczył jesienią zeszłego roku. Z poczuciem nieskrywanej satysfakcji. Bo w polityce rzadko się zdarza, że ktoś spektakularnie z niej wypada, by w kilka miesięcy później znowu mocno siąść w siodle. Na bardziej prestiżowym stanowisku. W barwach innej, konkurencyjnej partii.

Pożegnanie z Ministerstwem Obrony Narodowej w lutym ub.r. było zimne i rzewne. Podczas uroczystości na placu Piłsudskiego wojskowa orkiestra grała pieśń „Jak to na wojence ładnie...”. A każdy, kto to oglądał, mógł sobie dośpiewać dalsze słowa: „... kiedy ułan z konia spadnie, koledzy go nie żałują, jeszcze końmi go tratują”. Zanim jednak Radosławowi Sikorskiemu wyschły w oczach łzy wzruszenia, Prawo i Sprawiedliwość przegrało wybory. Platforma Obywatelska, z którą się związał, wybory wygrała. I znów jest ministrem.

Pozostało 95% artykułu
Polityka
Ukraina łączy Tuska i Macrona
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Polityka
Sejmowa partia zmieniła nazwę. „Czas na powrót do korzeni”
Polityka
Stanisław Tyszka: Obecny rząd to polityka pełnej kontynuacji i teatr wojny
Polityka
Polscy żołnierze na Ukrainie? Jednoznaczna deklaracja Radosława Sikorskiego
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Polityka
Nie będzie kredytu 0 proc. Chaos w polityce mieszkaniowej się pogłębia