Nadzieję dawało jednak to, że następcą Villeneuve'a został filmowiec z nie mniejszym talentem i ambicjami – Stefano Sollima, twórca znakomitej serialowej „Gomorry", który sequelem „Sicario" zadebiutował w Hollywood. Albo mu się powiedzie i wielkie studia produkcyjne staną przed nim otworem, albo wróci do Europy przemielony przez machinę hollywoodzką, jak dziesiątki innych nieamerykańskich reżyserów. Na razie jest dobrze, bo przy budżecie 35 mln dol. (niewysoki) w trzy tygodnie od premiery zarobił tyko w USA 47 mln dol., pomimo mieszanych recenzji.
Przypomnijmy, „Sicario" opowiadał o agentce FBI Kate Macer (Emily Blunt), która trafia do jednostki specjalnej pracującej nad rozbiciem meksykańskich karteli narkotykowych. Kobieta jest tam świadkiem przekraczania kolejnych granic proceduralnych i etycznych przez ludzi z CIA. Pierwsze skrzypce w jednostce gra Matt Graver (Josh Brolin) oraz tajemniczy Alejandro (Benicio Del Toro – na zdjęciu), który okazuje się byłym meksykańskim prokuratorem z tragiczną przeszłością.
Villeneuve w konwencji sensacyjnej i na poły westernowej opowiedział o walce Ameryki z narkobiznesem i deptaniu kolejnych zasad. Schodził z kamerą do jaskini zła i pokazywał, jak amoralną politykę prowadzą Stany Zjednoczone, w neokolonialny sposób eksportujące przemoc, której są współwinne choćby dlatego, że to przecież nie kto inny tylko Amerykanie zażywają narkotyki. Naczelnym cynikiem był Graver – biały mężczyzna z CIA, do pomocy miał owładniętego zemstą Latynosa. Sprzeciwić próbowali im się kobieta (Macer) oraz jej czarnoskóry partner służbowy – przestrzegający procedur Reggie.
Jeżeli kino gatunkowe, co więcej – sensacyjne, może otrzeć się o arcydzieło, to „Sicario" nim było.
Jaka jest kontynuacja pt. „Soldado"? Przede wszystkim wtórna wobec pierwowzoru. Nie dowiadujemy się niczego nowego, żadne nowe mechanizmy funkcjonowania narkobiznesu i służb specjalnych nie zostają obnażone. Również rozwiązania formalne stanowią rekonstrukcję pracy, jaką wykonali Deakins (przy kręceniu „Soldada" zastąpił go nasz rodak Dariusz Wolski) i Jóhann Jóhansson (jego miejsce z kolei zajął Hildur Gu?nadóttir). Ponownie oglądamy zdjęcia filmowe z dronów, satelitów i noktowizorów, a także operowanie świetlno-kolorystycznym kontrastem. Muzyka przeszywa niskimi atonalnymi dźwiękami, budując grozę. Na szczęście ma to wszystko swój klimat i odpowiednie napięcie. Przy niektórych scenach cierpnie skóra, a naturalistycznej przemocy nie brakuje, zresztą po twórcy „Gomorry" trudno spodziewać się czego innego.