W Kościele nic ten film nie zmienił
Jeden z tych dwóch filmów, które tak podgrzały ostatnio dyskusję o Kościele, bardzo przypomina mi pod pewnymi względami film „Ameryka, Ameryka", nakręcony już prawie przed sześćdziesięciu laty. Pokazywał on Amerykę bardzo naturalistycznie, pełną prostytutek i popadających w różne zboczenia Amerykanów. W latach, gdy został wyświetlony w Polsce, mówiło się, że Kościół dostaje dary z Ameryki, że jest w jakiś sposób przez nią wspomagany. Gdy więc szedłem w niedzielę do kościoła, zastanawiałem się, czy przypadkiem nie okaże się, że na mszy będzie mniej wiernych niż zwykle. Podobnie zastanawiałem się po publikacji w internecie filmu „Tylko nie mów nikomu". Czy jak wejdę w niedzielę do kościoła, to czy nie będzie on pusty?
Moim zdaniem jednak w Kościele nic ten film w zasadzie nie zmienił. W niedzielę na mszy było tyle samo osób co zwykle. Tyle samo ludzi przystąpiło do spowiedzi. Niektórzy czasami coś tam o tej produkcji przebąkiwali, ale w gruncie rzeczy żadnej rewolucji nie było. Nie spotkałem się z tym, żeby ktoś powiedział: „No, poszedłbym do spowiedzi, ale nie pójdę, bo muszę zaprotestować przeciwko zachowaniom kleru. Poza tym skąd mam wiedzieć, że nie trafię na jakiegoś zboczeńca?".
Ten film stał się wodą na młyn i dołożył argumentów wszystkim tym, którzy do Kościoła tak czy siak nie chodzili i częściej na niego narzekali, niż działali tak, by coś w nim zmienić na lepsze. Lud Boży film oglądnął, przyjął do wiadomości, zrozumiał, że musi działać, by problem naprawić, i wie, że do tego potrzebne jest działanie, nie gadanie.
Mam takie marzenie, żeby wszystkie podobne filmy, artykuły i audycje były robione obiektywnie, z troską o wszystkich ich bohaterów. „Proszę państwa, bardzo nam przykro, ale mamy do przekazania smutną wiadomość", zamiast „Mamy sensacyjną wiadomość!". Marzyłbym też o filmie, który – tak dla przeciwwagi – opowie o kobiecie, która fałszywymi pomówieniami zniszczyła księdzu życie. Materiał na pewno by się znalazł, ale marketingowy potencjał takiej historii jest raczej znikomy. Zamiast „dowalać czarnym" – bronić ich?
Jestem przekonany, że ludziom już zaczyna się nudzić mówienie o seksualnych nadużyciach Kościoła. Pierwszym tego przejawem jest historia Jeana Vaniera, który na początku 2020 roku został oskarżony o molestowanie – wszystko wskazuje na to, że słusznie, choć o ile mi wiadomo, żadnych oficjalnych wyroków nie ma. Kto z czytelników wie, kim był Jean Vanier? Przeciętny katolik w Polsce nie ma o tym pojęcia. Wiedzą o nim tylko ci, którzy obracają się w kościelnych kręgach, a i to nie wszystkich. Tymczasem o zarzutach względem kogoś, kto stworzył tak rozbudowaną globalnie wspólnotę, powinny informować przecież wszystkie media.
Wydaje mi się, że za jakiś czas, nawet jeśli pojawi się informacja o tym, że biskup Pragi był homoseksualistą i pedofilem, to Polak machnie na to ręką i przełączy się na inny kanał telewizyjny, by zobaczyć, czy Legia wygrała. Tak bardzo będziemy zmęczeni już tym ciągłym rozgrzebywaniem tematu Kościoła.
Zastanawiam się czasami, do czego dążą ci, którzy tak gorliwie informują o błędach Kościoła, czy aby na pewno mają dobre zamiary – chcą, żebyśmy byli uważniejsi na ludzkie cierpienie, ale też na podstępy tych złych? Chcą nas poinformować, jaki naprawdę jest Kościół?
Ja wiem, jaki on jest. Nie twierdzę, że nie ma w nim gwałcicieli czy pedofilów. Są, i to nawet wśród księży. Trzeba z nimi zrobić porządek. Kościół jednak to przede wszystkim miliony świeckich, którzy wiedzę o swoich duszpasterzach czerpią nie z telewizji czy internetu, ale z, nazwijmy to, „kanałów niezależnych".
Te kanały to dziesiątki tysięcy kleryków i zakonnic, które przyjeżdżają w wakacje do rodziców. To proboszcz, który tu pozdrowi pana Heńka, tam pozdrowi pana Krzyśka. „Jak tam mama się czuje?". W takim szerszym pojęciu nie ma chyba na Podlasiu czy na południu Polski rodziny, w której by nie było księdza. To są właśnie kanały komunikacyjne Kościoła, dzięki którym my, katolicy, wiemy, jaki on jest. Grzeszny, ale i święty. Rozmowa z moim wujkiem księdzem zawsze będzie dla mnie o wiele ważniejsza przy wydawaniu opinii niż piętnaście filmów obejrzanych w internecie. Jeden, drugi czy nawet osiemnasty ksiądz, który żyje niemoralnie, tego nie zmieni.
Ludzie nigdy nie odwrócą się od księży. Być może część wiernych z Kościoła odejdzie, ale zawsze ktoś w nim pozostanie, bo będzie chciał być blisko Chrystusa. Nie da się być blisko Chrystusa, nie uczestnicząc w Eucharystii, a nie da się uczestniczyć w Eucharystii bez księdza. Nie wyobrażam sobie Kościoła bez księży, bo nie wyobrażam sobie Kościoła bez liturgii, sakramentów, które ustanowił sam Jezus. Taka wizja zasmuca mnie.
Byłem kiedyś na kursie języka angielskiego. Nauczycielka powiedziała do nas:
– Teraz tak jak siedzicie w ławkach, porozmawiajcie ze sobą o kimś bardzo znanym.
– Do you know Jesus Christ? – zwróciłem się więc do siedzącej obok dziewczyny.
– Who is Jesus Christ? – spytała ona bardzo poważnie.
Nigdy nie słyszała o Chrystusie. Jak to możliwe? Jak tak można?
Dla mnie świat nie może istnieć nawet parę godzin bez wspomnienia imienia Jezus, choćby w modlitwie brewiarzowej. Codzienna msza święta. Chrystus, Chrystus, Chrystus, Chrystus, a ona mówi, że w ogóle nie wie, o kogo chodzi. Istnieje więc świat bez Boga, bez codziennego Chrystusa, ale czy ten świat wart jest tego, by w nim żyć?
Dużo wody w Wiśle musiałoby upłynąć, gdyby ktoś wpadł na pomysł, żeby wypłukać Jezusa i Jego Kościół z polskich serc. Są takie przykłady narodów – choćby Korea Północna – gdzie takie próby z powodzeniem podjęto, więc ktoś mógłby wpaść na taki pomysł i w Polsce.
Gdy chodziłem po kolędzie, nieraz spotykałem ludzi, którzy się mnie nie spodziewali. Nie sprawdzili sobie ogłoszeń albo zapomnieli, że to już dziś. To był odruch:
– Ksiądz, o Jezu, ksiądz! Daj mi tu biały obrus z kredensu, szybko – zaczynała mówić ona.
– Dobra, daj spokój z tymi obrusami – wchodził jej w słowo mąż. – Przecież ksiądz widzi, żeśmy się go nie spodziewali.
– To chociaż wodę święconą skombinuj. Może sąsiadka ma?
– Nie trzeba, mam swoją – mówiłem, a potem siadałem i rozmawialiśmy ot tak, jak ludzie, o ich życiu, o moim życiu, o Kościele. Było miło, życzliwie, wesoło, a ciasto wyjątkowo dobrze smakowało.
Za rok pewnie ci ludzie już o wizycie duszpasterskiej nie zapominali: mieszkanie było wysprzątane, dzieciaki ubrane w niedzielne stroje, na stole leżał biały obrus – bo matka zawsze taki kładła. Równie życzliwie jak mnie przyjęli księdza kolegę z parafii i podjęli go równie smacznym ciastem.
Taka właśnie jest prawda o tych naszych świecko-kapłańskich relacjach: wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, więc jak ludzie ze sobą rozmawiajmy. Tyle na koniec.
Ks. Piotr Pawlukiewicz (1960–2020) był jednym z najbardziej znanych w Polsce kaznodziejów i rekolekcjonistów, autorem bestsellerowych książek, związanym z kolegiatą św. Anny w Warszawie
Fragment książki ks. Piotra Pawlukiewicza „Księża na Księżyc! Tylko co dalej?", Znak, Kraków 2020.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji