Klątwa Nanda Devi

Był kwiecień roku 1939, gdy wyruszyli na szczyt. Dwóch zmiotła lawina. Dwaj zaginęli kilka lat później. Nigdy nie odnaleziono ich ciał. Teraz, po prawie siedemdziesięciu latach, odnaleziono film z wyprawy. Przypomina tamtą historię i jej bohaterów

Aktualizacja: 30.05.2008 18:03 Publikacja: 30.05.2008 15:26

W bazie pod Nanda Devi. Od lewej: Janusz Klarner, Jakub Bujak, Adam Karpiński, major J. R. Foy, S. B

W bazie pod Nanda Devi. Od lewej: Janusz Klarner, Jakub Bujak, Adam Karpiński, major J. R. Foy, S. Blake, Stefan Bernadzikiewicz

Foto: Zbiory Magdy Lenczowskiej

Magdalena Lenczowska nie pamięta ojca. W domu, w którym go zabrakło, po wyprawie pozostała tylko wiatrówka z kapturem, stary prymus i aparat fotograficzny. Dlatego film, który w cudowny sposób odnalazł się po prawie 70 latach, jest jak pocztówka z przeszłości. Czarno-białe góry. Obładowani bagażami ludzie kroczący po wąskiej ścieżce. Stada owiec. Obóz, a nim pochylony pod namiotem przy maszynie do pisania mężczyzna. Lenczowska, gdy go ujrzała, powtarzała: – Tato! Mój tato! Rusza się!

Miała trzy lata, gdy w kwietniu 1939 r. z willi na warszawskiej Saskiej Kępie wyruszyła wyprawa: Adam Karpiński, Janusz Klarner, Stefan Bernadzikiewicz i Jakub Bujak, jej ojciec. Czuć było już nadchodzącą wojnę, ale ich celem było zdobycie Nanda Devi East, szczytu o wysokości 7430 m. Żaden Polak nie stanął w Himalajach przed nimi. A oni, idąc na siedmiotysięcznik, mieli już w planach zdobycie Mount Everestu.

Hindusi wierzą, że leżące w Himalajach szczyty są siedzibami bogów. Każdy zamieszkuje jeden z nich. Nanda to imię, a właściwie jeden z siedemnastu przydomków bogini śmierci Kali. Legenda głosi, że nikt, kto wejdzie na Nanda Devi, nie umrze naturalną śmiercią, a jego ciało nie zostanie znalezione. W przypadku polskiej wyprawy proroctwo się spełniło. Choć tuż po zdobyciu szczytu Janusz Klarner zapisał: „Bogini Śmierci uznała nas widać za pątników, pobożnie odbywających pielgrzymkę, a nie świętokradców wdzierających się do jej siedziby”. Jego optymizm był przedwczesny. Późniejsze losy uczestników wyprawy mogłyby nas skłonić do mówienia o nadzwyczajnym zbiegu okoliczności. Hindusi powiedzieliby, że „klątwa bogini Kali” się spełniła.

Na filmie widać, jak Adam Karpiński, z mocną opalenizną i przerzedzoną już czupryną, pali fajkę. 42-letni kierownik wyprawy był z nich najstarszy. Za kampanię w 1920 r. dostał krzyż Virtuti Militari. Jako inżynier wyróżnił się projektem szybowca „Akar 1”. W wytwórni samolotów w Białej Podlaskiej kierował szkołą pilotażu. Był fanatykiem gór. Wymyślał coraz to nowy sprzęt wspinaczkowy. Sprawdzał na sobie w Tatrach to nowe namioty, to rakobuty. Testował także żonę. Gorliwy wyznawca filozofii Nietzschego zdecydował, że syn urodzi mu się na Mont Blanc. W tym celu z ciężarną małżonką wyprawił się w Alpy. Zamieszkał w schronisku liczącym kilka metrów kwadratowych – z drewnianą pryczą i kilkoma kocami, bez wody. Po paru dniach żona jednak zdezerterowała i syn urodził się w Turynie.

Karpiński marzył o zdobyciu Mount Everestu. W 1924 r. pisał do przyjaciela: „Może w czasach naszego wojowania pod Rawą Ruską wspominałem Ci o moich aspiracjach himalajskich?”. I donosił, że dzięki zainteresowaniu ludzi ustosunkowanych w świecie finansowym wyprawa ma szansę się urzeczywistnić. Nieustannie pisał listy do angielskich ekip wyprawiających się w Himalaje z prośbą, by zatrudniono go choćby w charakterze tragarza. Spotykał się z odmową, ale się nie poddawał. Skończyło się na Andach, dokąd dotarł w roku 1934. Niepoprawnego marzyciela i optymistę koledzy nazywali tak, jak on swój szybowiec – „Akar”.

Jakub Bujak, syn Franciszka Bujaka, zaprzyjaźnionego z Witosem profesora Uniwersytetu Lwowskiego, wyróżniał się już jako student Politechniki Lwowskiej. Po studiach ojciec zafundował mu staż w fabrykach samochodów – w Czechosłowacji, Niemczech i Wielkiej Brytanii. Wrócił na uczelnię, gdzie opracował metodę zwiększenia mocy silników wysokoprężnych i obronił doktorat. Pracował w zakładach parowozowych, by wreszcie osiąść w Warszawie w sławnej fabryce Lilpopa. Już jako student złapał bakcyla wspinaczki. Chodził po Tatrach, szukał wciąż nowych wyzwań. Będąc na stażu w Niemczech, wymyślił sobie, że na nartach pozna góry Norwegii. Wyruszył sam, ale – by uspokoić rodziców – w listach pisał o towarzystwie dwóch Norweżek. Dopiero po powrocie z wyprawy przyznał się, że je wymyślił. Dla wyprawy na Kaukaz zostawił ciężarną żonę. Gdy urodziła się córka, nazywali ją Burdżula, od szczytu, którym się zachwycił.

Janusz Klarner, wówczas 29-letni, najmłodszy i najmniej doświadczony z uczestników wyprawy, był kolegą Bujaka z pracy. Syn Czesława Klarnera, współpracownika Władysława Grabskiego podczas reformy walutowej, a potem ministra w jego rządzie, wspinaczki uczył się w Tatrach. Rok przed wyprawą himalajską Bujak zaprosił go w Tatry. I, jak mówi siostra Klarnera, przetestował jego możliwości, dzięki czemu Janusz mógł dołączyć do wyprawy.

Na filmie nie ma żadnego ujęcia ze Stefanem Bernardzikiewiczem. To on prawdopodobnie trzymał w ręku kamerę. Łysiejący na skroniach blondyn o ujmującym uśmiechu był asystentem w Zakładzie Metalurgii Politechniki Warszawskiej. Pod jego kierownictwem w 1934 r. Polacy zawędrowali na Spitzbergen i porobili dokładne mapy rozległego terenu, na których umieścili polskie nazwy. Grupy górskie, szczyty i lodowce dostały polskie nazwy: Piłsudski i Curie-Skłodowska, Staszic, Warszawa. Angielscy wspinacze nazwali jego nazwiskiem szczyt w południowych Andach. Norwegowie uhonorowali go medalem św. Olafa. Bernadzikiewicz jako jedyny ze wspinaczy nie miał żony i dzieci.

Wszyscy czterej mieszkali w Warszawie. Byli dobrze sytuowanymi ludźmi, inżynierami, z wysoką pozycją społeczną i należnymi jej przywilejami. Czego szukali w surowych warunkach górskich, gdzie każdy błąd, każdy fałszywie postawiony krok, może kosztować życie? Większości ludzi trudno to zrozumieć. Klarner pisał: „W gruncie rzeczy nie sam cel jest w tym wypadku głównym motorem działania, lecz raczej pasja szukania Wielkiej Przygody oraz głębokie przeżycia wewnętrzne”.

Wyszli pełni wiary we własne siły i przychylność losu. Liczyli, że szczyt uda im się zdobyć przed nadejściem pory monsunowej. Janusz Klarner musiał nawet przyrzec ojcu, że wróci i to jak najszybciej. Zbliżała się wojna, starszy pan był wyprawie przeciwny: – Uważał, że to nieprzyzwoite, gdy inżynierowie, oficerowie rezerwy wyjeżdżają z Polski w tym momencie – wspomina Jadwiga Klarner-Szymanowska, siostra Janusza.

Po wielu komplikacjach, w warunkach nieustannie odczuwanej choroby górskiej i ostrej rywalizacji, kto wejdzie na szczyt, 2 lipca 1939 Nanda Devi zdobyli Jakub Bujak i Janusz Klarner. Zostawili kartkę w termosie. W kilka dni później Bernardzikiewicz i Karpiński postanowili zaatakować inny szczyt – Tirsuli. 18 lipca odprawili Szerpów, przekazując przez nich wiadomość, że znaleźli dobre, bezpieczne i osłonięte od lawin miejsce na obozowisko. Gdy następnego dnia dotarli tam Bujak z Karpińskim, zobaczyli zwały śniegu oraz wystający spod nich but, pokrywę aparatu filmowego, kilka tabliczek czekolady, kawałek namiotowego kija, nóż, puszkę z kiełbaskami.

Śmierć przyjaciół nimi wstrząsnęła. Przeszukiwali lawinisko wiele godzin. Jakub Bujak odnotował w swoim dzienniku: „… choć teoretycznie zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka, jakie ponosimy, idąc w góry, to jednak w gruncie rzeczy nie wierzyliśmy w możliwość wypadku i to uderzyło nas tak nagle”.– Jest takie zdjęcie z tej wyprawy. Lawinisko i dwie postacie uchwycone z tyłu: Janusza i Kuby. Widać w nich całą rozpacz załamanych ludzi – opowiada Jadwiga Klarner-Szymanowska.

Do Polski wracali we dwóch. Na statku w Bombaju dowiedzieli się, że wybuchła wojna. Po powrocie do Polski Klarner wyruszył na poszukiwania swej jednostki – I Dywizji Artylerii Konnej. Bujak chciał odnaleźć rodzinę. Udało mu się dotrzeć do Lwowa, gdzie spotkał się z rodzicami. Ale żona z dziećmi nie zdołała jeszcze do nich dotrzeć, a on musiał wyjeżdżać. 14 października przez Karpaty Wschodnie dotarł na Węgry, stamtąd zaś do Francji, gdzie zaciągnął się do polskiej armii. Z nią przedostał się do Wielkiej Brytanii. Do rodziców i żony docierały od niego sporadycznie listy, podpisane raz jako Jadzia, raz jako Zygmunt. Pozdrawiał też „synową i wnuki”, znaczy żonę z dziećmi.

W Wielkiej Brytanii z wojska został zwolniony już we wrześniu 1940 r. – postanowiono, że przyda się gdzie indziej: w fabryce silników Diesla pod Londynem. Bujak był członkiem prestiżowego Institution of Mechanical Engineers. Następnie przeszedł do zakładów Rolls Royce, najpierw do biura konstrukcyjnego, a potem do wydziału opracowującego wyniki doświadczeń. O swej pracy nie opowiadał. Dotyczyła odkryć technologicznych objętych najściślejszą tajemnicą. Pracował przy nowym typie napędu samolotów, tzw. napędzie strumieniowym. – Przypuszczam, że przy osiągniętym obecnie przez brytyjski samolot rekordzie prędkości jest też cząstka pracy Kuby – pisał jeden z kolegów.

Mieszkał w Derby. Na bieżąco śledził wydarzenia w Polsce i wobec faktów wykazywał daleko posunięty pragmatyzm. „Nie wiem, jak dalece można wierzyć słowu naszego wschodniego alianta. Ale wydaje mi się, że jednak dadzą nam coś, a reszta zależeć będzie w dużej mierze od nas” – pisał do kolegi. Czy planował powrót? Jeśli tak było, Brytyjczykom nie mogło się to podobać. Stopień wtajemniczenia Bujaka w badania był znaczny. Czy mogli chcieć pokrzyżować mu plany? Znajomi relacjonowali potem rodzinie, że przez pewien czas był śledzony przez angielski wywiad, prawdopodobnie z powodu licznej korespondencji ze studentami. Pracował na polskim wydziale Politechniki Londyńskiej. Jednocześnie spisywał „dziennik himalajski” z myślą o druku. Udzielał się w Alpine Clubie. Pisał, że nadal wierny jest skale, a ona odpłaca mu się wzajemnością.

O jego zaginięciu wiadomo tyle, ile przyjaciele napisali potem w listach do rodziny. 30 czerwca 1945 r. wybrał się na kempingowy urlop do Kornwalii. Gdy w poniedziałek, 11 lipca, nie stawił się w pracy, znajomi z Rolls Royce’a powiadomili policję. Po tygodniu, niezadowoleni z opieszałych poszukiwań, sami przystąpili do akcji poszukiwawczej. W okolicach St. Ives na północnym brzegu półwyspu znaleźli namiot i plecak. Przeszukali pobliskie klify i opuszczone kopalnie, ale nic więcej nie znaleźli. Ostatni ślad to kartki wysłane na poczcie w Penzance. Policja doszła do wniosku, że Bujak mógł utonąć lub ulec wypadkowi podczas wspinaczki na klifie. Tego dnia wieczorem był odpływ, mógł zabrać ciało w głąb morza. Ale część znajomych z Alpine Clubu uznała to za nieprawdopodobne.

Niewyjaśniona pozostała także sprawa jego towarzyszki. W listach do ojca Jakuba Bujaka kilku znajomych pisało o niej „friend”, ukrywając płeć. Chodziło jednak o Lornę Wilkinson – pielęgniarkę, która zaginęła wraz z Bujakiem. Lokalne gazety podawały ich rysopisy. Posmaku sensacji dodawał fakt, że tuż po zaginięciu Lorny zmarł jej ojciec.

Wśród pliku fotografii, które rodzinie Bujaków przesłano z Anglii, oprócz zdjęć z wypraw, a także z pracy na tle silników i samochodów, znajduje się niepodpisana fotografia młodej kobiety o wyglądzie pensjonarki, w przyciętych do ucha włosach i rogowych okularach – być może Lorny. Jedni sugerowali, że była kochanką Jakuba Bujaka, inni widzieli w niej szpiega. Pojawiały się spekulacje, że to wywiad brytyjski pozbył się wtajemniczonego w badania wojskowe polskiego inżyniera – w obawie przed jego powrotem do pozostającego w sowieckiej strefie wpływu kraju.

Przyjaciel Bujaka, który odwiedził go na obozowisku w Kornwalii w przeddzień zaginięcia, pisał: „Miałem możliwość obserwacji stosunku pomiędzy J. Bujakiem i panną Wilkinson. I w mojej opinii była to tylko przyjaźń między nimi. W każdym razie nie był to afekt, uczucie po stronie jednego z nich. Panna Wilkinson była bardziej zainteresowana panem Bujakiem niż on był nią”.

Gdy po latach Maria Bujak wystąpiła do sądu o uznanie męża za zmarłego, spekulacje na temat okoliczności śmierci nie ustały. W polskiej prasie pisano, że Rolls Royce wszczął śledztwo na własną rękę, gdyż bał się, że zdolnego konstruktora podkupiła konkurencja. Przypominano także, że w okolicach, w których zaginął, przypływ zabił wiele osób. Pewnego dnia na skalistym brzegu znaleziono puste auto i wózek z dzieckiem. Po kilku dniach morze wyrzuciło na brzeg zwłoki rodziców. Sugerowano także, że mógł zginąć w znajdującej się w pobliżu średniowiecznej starej kopalni. Maria Bujakowa nigdy nie opowiadała dzieciom o śmierci ich ojca. Dorastając, domyślały się same.

Klarner wziął udział w kampanii wrześniowej. Miał sporo szczęścia. Szukając swojego oddziału na południu Polski, w ciemnej karczmie żydowskiej po głosie rozpoznał brata w żołnierzu upominającym się o jajecznicę. Dalej wojowali już razem. Brali udział w bitwie pod Kamionką Strumiłową, jedną z niewielu zwycięskich w 1939 r. W Powstaniu Warszawskim był poważnie ranny. Jego oddział wycofał się w lasy kabackie. Podczas akcji dostał postrzał przez skroń, kula wyszła u podstawy mózgu, przeżył cudem. Uratowały Klarnera siostry skrytki z Piaseczna, których dobrodziejem przez wiele lat był jego ojciec. Ściągnęły lekarza i ułożyły rannego w kaplicy pod ołtarzem. Jedna z sióstr grała na fisharmonii, druga zaś śpiewała, co skutecznie zagłuszało jęki. Ktoś bowiem doniósł, że ukrywają rannego. Siostry opowiadały potem, że żołnierze, którzy go przynieśli do Piaseczna, zjawili się w kilka tygodni potem z kwiatami na grób. Nie chcieli wierzyć, że Klarner udał się właśnie po śliwki.

Po wojnie Klarner prowdził warsztat samochodowy na Konopackiej. Rok 1945 był dla niego szczególny, bo urodził się oczekiwany syn. – Studiowałam w Poznaniu, gdy z Gdańska otrzymałam depeszę: „Cioci rączki całuje i w kumy prosi X”. Janusz był w nim absolutnie zakochany – opowiada Jadwiga Klarner-Szymanowska. Gdy we wrześniu 1949 r. wyjdzie z domu i przepadnie bez wieści, właśnie miłość do syna i kompletne w niego zapatrzenie będzie argumentem przeciw przypuszczeniom, że popełnił samobójstwo.

Okoliczności tego zaginięcia nigdy nie zostały wyjaśnione. Po południu wyszedł z mieszkania przy ul. Lipskiej na Saskiej Kępie. Lekko ubrany, w koszuli z krótkim rękawem, mówił, że idzie do rodzinnego domu. Od willi na Francuskiej dzieliło go zaledwie kilkaset metrów, jednak nigdy nie dotarł do celu. W tym okresie trwały aresztowania, więc część rodziny przypuszczała, że za działalność w podziemiu mógł trafić do więzienia.

Siostry nosiły więc do kolejnych więzień dyżurną paczkę i stały w wielogodzinnych kolejkach na mrozie i deszczu, by dowiedzieć, się czy przyjmą przesyłkę – bo tylko tak można było się dowiedzieć, czy ktoś został aresztowany. Paczki dla Janusza Klarnera nie przyjęto nigdzie. Czesław Klarner próbował wykorzystać własne kontakty. W końcu rodzina dostała odpowiedź od Spychalskiego, że w polskich więzieniach Janusza Klarnera nie ma.

Ogłoszeniami obklejona była siedziba PCK, przez którą wtedy przewijały się tłumy. Jadwiga Klarner-Szymanowska jeździła szukać brata wśród wiślanych topielców. Część rodziny przypuszczała, że mógł się targnąć na własne życie. Był to okres, gdy jego małżeństwo się rozlatywało. Żona, którą kochał, związała się z duńskim lekarzem, którzy przyjechał do Polski w ramach akcji WHO. Klarner był załamany. – Jeżeli chciałby popełnić samobójstwo, żeby go nie znaleźli, to by go nie znaleźli. Gdzieś w górach, bez dokumentów. On wszystko robił solidnie – mówi siostra. Choć czasem myśli: czy on nie chciał przekroczyć zielonej granicy? Mógł zostać zastrzelony, był bez dokumentów.

Jeszcze podczas okupacji zachęcony przez siostrę Klarner napisał książkę o wspinaczce na Nanda Devi. Potem, za komuny, wydawnictwo robiło mu trudności, stawiając coraz to nowe żądania. Choćby takie, by we wstępie więcej było o wyprawach „towarzyszy radzieckich”. Trudność polegała na tym, że akurat towarzysze radzieccy w Himalaje się przed wojną nie wyprawiali. W końcu w serii „Biblioteka Romansów i Powieści” udało mu się umieścić skróconą wersję zapisków. Pełne książkowe wydanie ukazało się dopiero w 1957 r. – w osiem lat po jego zaginięciu.

Wiele lat później region na pograniczu Chin i Pakistanu zostanie uznany za strategiczny. A Nanda Devi okaże się wymarzonym celem także dla szpiegów. W połowie lat 60., po przeprowadzeniu przez Chiny pierwszych prób z bronią jądrową, CIA próbowało umieścić na północnej stronie góry urządzenie do monitorowania lotu chińskich pocisków. Jednak operacja o kryptonimie „Kapelusz” zakończyła się fiaskiem. Kilkaset metrów przed szczytem ukryto sprzęt, by czekał na bardziej sprzyjające warunki pogodowe. Gdy jednak po kilku miesiącach ekspedycja powróciła, odkryła, że zmiotła go lawina. Istniało zagrożenie skażenia Gangesu. Choć Stany Zjednoczone nigdy nie przyznały się do tej akcji, w latach 70. po artykułach prasowych ujawniających sprawę, tłumaczył się z niej przed parlamentem ówczesny premier Indii.

Szczyt Nanda Devi był także miejscem innej, rodzinnej tragedii Znany alpinista Willi Unsoeld, zachwycony pięknem góry, nadał córce jej imię. Po latach, w 1976 r. Nanda Devi Unsoeld jako młoda dziewczyna wyruszyła z nim w góry, by zdobyć szczyt. Podczas wspinaczki przeżyła wielką miłość, a następnie tragicznie zmarła, nie osiągając celu. Ojciec zdecydował, by ciało „oddać górze”.

Każda historia ma swój czas. Polscy zdobywcy Nanda Devi o swojej nie zdążyli opowiedzieć. Przeszkodziła im wojna. Potem komunizm. Ludzie wierni zasadzie – sformułowanej przez jednego z najwybitniejszych polskich taterników Wawrzyńca Żuławskiego – iż nie opuszcza się przyjaciela, nawet kiedy jest już zmarzniętą bryłą, nie nadawali się na wzorce w epoce kultu Stalina i wszechobecnego donosu. Pierwsza polska wyprawa w Himalaje odeszła w zapomnienie, choć są o niej wzmianki w kilku publikacjach, a po wielu trudach ukazały się w końcu wspomnienia Janusza Klarnera.

Pamięć o wyprawie przywróciła dopiero w 1989 r. – w 50. rocznicę wspinaczki – Anna Pietraszek, taterniczka i reportażystka, dziś pracownik IPN. Nakręciła wtedy film o wyprawie „Nanda Devi, bogini zwycięstwa”. Wczytując się w teksty Klarnera, doszła do wniosku, że w trakcie wyprawy kręcony był film. I to ona po latach poszukiwań odkryła go w końcu w Brytyjskim Instytucie Filmowym. Oddał go tam na przechowanie Jakub Bujak. Odnalezienie taśmy nie przesądzało o sukcesie. Wymagała ona renowacji, a to wiązało się z ryzykiem, że klisza po prostu się rozpadnie. W końcu film trafił do Polski. Pierwsza zamknięta projekcja, podczas której telewizja mogła filmować tylko przez 50 sekund, odbyła się w mieszkaniu Anny Pietraszek. Historia ponownie ożyła.

Magdalena Lenczowska nie pamięta ojca. W domu, w którym go zabrakło, po wyprawie pozostała tylko wiatrówka z kapturem, stary prymus i aparat fotograficzny. Dlatego film, który w cudowny sposób odnalazł się po prawie 70 latach, jest jak pocztówka z przeszłości. Czarno-białe góry. Obładowani bagażami ludzie kroczący po wąskiej ścieżce. Stada owiec. Obóz, a nim pochylony pod namiotem przy maszynie do pisania mężczyzna. Lenczowska, gdy go ujrzała, powtarzała: – Tato! Mój tato! Rusza się!

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą