Siedem zasad Eustachego Rylskiego

Pisarzowi udało się powiedzieć w „Po śniadaniu” o literaturze wszystko, co ważne i co my – przeogromna rzesza czytelnicza – chcielibyśmy o niej rzec, ale nie staje nam umiejętności

Publikacja: 31.01.2009 00:55

Siedem zasad Eustachego Rylskiego

Foto: KFP, krzysztof mystkowski krz krzysztof mystkowski

Paweł Hertz, jeden z najciekawszych ludzi, jakich udało mi się w życiu poznać, był wytrawnym i wnikliwym czytelnikiem. I jako taki wśród swoich zasad miał następującą: nie czytał literatury współczesnej. Otrzymywane nowości odkładał na półkę w holu, zachęcając swoich gości do „częstowania się” książkami. Autor „Sedanu” uniknął dzięki temu zasypania przez sterty nagromadzonego latami piśmiennictwa, co – jak wiadomo – przytrafiło się niejednemu bibliofilowi.

Z kolei w bibliotece Juliana Stryjkowskiego najnowsze tytuły, pochodziły, jak sądzę, z lat 60. zeszłego stulecia. Twórca „Głosów w ciemnościach” czytał, oczywiście, prozę współczesną, nie miał jednak zwyczaju jej magazynowania. A to, co czytał dla czystej przyjemności, dla samej rozkoszy lektury zostało już – jak twierdził – dawno napisane i wydane. Podobnie Paweł Hertz, gdy zapytałem go o zastanawiające braki w jego księgozbiorze, uniósł brwi w zdziwieniu, odpowiadając pytaniem na pytanie: „O jakich brakach pan mówi? Prousta mam pod ręką”.

Obaj, niestety, dawno już nieżyjący pisarze przypomnieli mi się w trakcie lektury najnowszej książki Eustachego Rylskiego „Po śniadaniu”. Książki o książkach i ich autorach, o powieściach, których całe partie gotowi jesteśmy recytować z pamięci niczym wyuczone w szkole wiersze, o tytułach, które niekiedy unicestwiamy fizycznie, zaczytując je do imentu. O tym, co w literaturze udało nam się odkryć i przechować przez lata w kapryśnej pamięci, o czytelniczych zachwytach i olśnieniach, tych na całe życie i tych, które zadziwiająco utraciły swą magię.

Książkę o książkach napisać może każdy i nic dziwnego, że wielu pisarzy z możliwości tej korzysta. Rzadko kiedy jednak pozycje takie budzą większe czytelnicze emocje, co o tyle jest zrozumiałe, że o bibliotece tak jak Borges pisać niełatwo, a książki naszych wspomnień na ogół nie układają się tak bezbłędnie jak Iwaszkiewiczowi. Tymczasem Eustachemu Rylskiemu w siedmiu szkicach składających się na „Po śniadaniu” udało się powiedzieć o literaturze wszystko, co ważne i co my – przeogromna rzesza czytelnicza – chcielibyśmy o niej rzec, ale nie staje nam umiejętności, nie potrafimy tak precyzyjnie odsłonić jądra sztuki kryjącej się na pokrytych drukiem kartach, które pochłaniamy bez umiaru, niszcząc sobie wzrok i, nierzadko, wypaczając smak.

[srodtytul]Jacy moglibyśmy być[/srodtytul]

Rylski napisał książkę bardzo osobistą, już w pierwszych zdaniach informując: „Każdy z przedstawionych autorów był lub jest nadal ważnym dla mnie człowiekiem jak Malraux, ważnym człowiekiem i pisarzem jak Turgieniew i Camus, wyłącznie pisarzem albo poetą jak Iwaszkiewicz i Błok, wielkim idolem mojej młodości jak Hemingway lub – jak Capote – twórcą postaci, bez których moja młodość niewarta by była wspomnień, a starość uwagi”. Od razu też, bez fałszywej skromności, podkreśla, że za kogo jak za kogo, ale za czytelnika uważa się nie byle jakiego. A następnie, na bez mała 140 stroniczkach dowodzi, że tak jest w istocie.

Jakie książki autor „Stankiewicza” uznał za – powiedziałbym – godne siebie? Z którymi pisarzowi po drodze, z którymi chce mu się wadzić, przed którymi zapalić znicz, by płonął wiecznie, o których pragnie opowiedzieć coś, co dotąd uważał za wyłącznie swoje, własne? „Książki o tyle są dla nas ważne – powiada – o ile opowiadają o nas takich, jakimi jesteśmy, lub, co ważniejsze, moglibyśmy być. Teraz o mnie opowiada już mądrzejsza, dojrzalsza, lepiej zrobiona literatura i bardzo czasami tego żałuję”.

[srodtytul]Ta nasza młodość[/srodtytul]

Tylko dlatego wśród wybranych przez Eustachego Rylskiego książek znalazło się „Śniadanie u Tiffany’ego” Trumana Capote’a, rzecz – co tu ukrywać – nie najwyższego lotu. Zresztą autor „Po śniadaniu” w swoich ocenach bywa bezkompromisowo okrutny, pisząc np., że w tej powieści Capote’a nawet wdzięk, „ta ostatnia pisarska deska ratunku, ma (...) urodę przysłowiowego kwitu na węgiel”.

Bo i prawda, że „interesujący pomysł pochłania typowe dla Capote’a wysilone i męczące luzactwo, którego pozbył się dopiero w swojej najlepszej książce »Z zimną krwią«, że niepohamowana chęć podobania się weksluje tę historyjkę na manowce nie gombrowiczowskiej niedojrzałości niemłodzieńczości tak wzruszająco przedstawionej w »Buszującym w zbożu« Salingera, tylko wyspekulowanego, jak podejrzewam, literackiego infantylizmu. Że podszyte ironią szpanerstwo wytłumia w tym opowiadaniu jakikolwiek ślad namysłu nad tajemnicą istnienia”.

Tylko co z tego, skoro w pamięci pisarza uparcie tkwi upalne lato 1963 roku, kiedy to zawarł znajomość z Holly Golithly i była to jedna z jego najistotniejszych literackich przygód. A dlaczego? Bo wiązała się z nią młodość, ta, na którą z perspektywy lat patrzymy z pobłażaniem, która zadziwia nas swoją pustotą i, co począć, bęcwalstwem, ale za którą gotowi jesteśmy w każdej chwili oddać całe nasze nabyte doświadczenie, wiedzę, erudycję i wszystko inne. Z ręką na sercu, czy ktoś ma w tej materii inne zdanie?

I z tej właśnie przyczyny za, z pewnością, nie najlepszego Capote’a zamieniłby Rylski tych wszystkich pisarzy, których podziwia, w których znalazł oparcie, z którymi łączy go powinowactwo duchowe. Zamieniłby za każdą cenę, byle – jak pisze – „być znowu przed śniadaniem. U Tiffany’ego czy gdziekolwiek indziej”.

Pozostańmy wierni naszej młodości i jej wyborom, temu „szczęsnemu czasowi”, gdyśmy jeszcze nie „spowszechnieli, zbrzydli, zestarzeli się, przygnębiająco zmądrzeli”. Tak brzmi pierwsza, niewyartykułowana wprost, czytelnicza zasada Eustachego Rylskiego.

[srodtytul]Czułość bywa jak wielki wojen krzyk[/srodtytul]

Jeśli pierwsza jest młodość, to druga czułość. Nie czułostkowość, broń Boże. Pokłady tej najprawdziwszej czułości odnalazł autor „Po śniadaniu” u Jarosława Iwaszkiewicza. Którego nie znał osobiście, a nawet nie widział nigdy na żywo, co może zdziwić tych, którzy pamiętają świetny spektakl Teatru Telewizji „Chłodna jesień” o starym, umierającym pisarzu, w którym powszechnie doszukiwano się analogii z autorem „Sławy i chwały”. (Choć, przyznajmy, Rylski dezawuował te przypisywane związki, bardziej już skłaniając się do zgody na łączenie w bohaterze swej sztuki postaci i osobowości Iwaszkiewicza i Andrzejewskiego.)

„Czułość jest zaprzeczeniem ciepła, bo w czułości nie ma nic optymistycznego i w istocie zdrowego. Element niepewności, smutku i bezsilności wobec bezprawia istnienia jest rdzeniem, samą naturą czułości.

Nie trzeba pisać bezsilna czułość. Ona jest bezsilna i bez tego przymiotnika”.

I natychmiast przywołuje Rylski Iwaszkiewicza opowiadanie z lat 30. „Dzień listopadowy”, napomyka tylko o „Pannach z Wilka”, najlepszym – jego zdaniem – opowiadaniu w historii literatury światowej (! ), by zatrzymać się na „Brzezinie”. Gdzież w niej czułość? „W bezsilności, z jaką przypatrujemy się tej apokaliptycznej wręcz tragedii z jednej strony i banałowi życia z drugiej. Ktoś odchodzi, ktoś inny jeździ konno, polewa się wodą, je, pije, pieprzy się, a wokół tyle bezużytecznego piękna”.

Ceńmy w literaturze czułość – oto druga, jak wszystkie inne też niewypowiedziana, czytelnicza zasada Eustachego Rylskiego. A już bez ogródek, od siebie, akcentuje pisarz to, że jeśli klasyka rosyjska była dla niego wielkim odkryciem, to Iwaszkiewicz raczej potwierdzeniem. „I bardzo dobrze – puentuje – bo w hierarchii moich literackich wrażeń potwierdzenie stoi najwyżej”.

[srodtytul]Dziesięć stron doskonałości[/srodtytul]

Trzecią swoją zasadę funduje nam Rylski dzieląc się refleksjami z lektury „Dwunastu” i „Scytów” Aleksandra Błoka. Najpierw jednak rozwiewa narosłe mity i nieporozumienia: poezja Błoka w żadnym wypadku nie afirmowała rewolucji. Ta ostatnia mogła tego „pięknego sybarytę, chłodnego dandysa, kruchego efeba w młodości” zdumieć, olśnić, nawet uwieść, nigdy jednak jej nie zaakceptował, nie poparł.

Ale napisał o niej jak nikt przed nim i nikt po nim. Zawieszając poprzeczkę na wysokości niebotycznej. Jeśli się uprzeć, o zaświatach można po „Mistrzu i Małgorzacie” powiedzieć coś jeszcze, o miłości po Buninie, o małżeńskiej zdradzie po „Annie Kareninie”, o tym, jak immanentnie zła jest natura ludzka, po Dostojewskim. Wszędzie tam da się gdzieś wetknąć, znaleźć dla siebie jakąś niewielką niszę, „a Błok nie pozostawił nam nawet szczeliny. O rewolucji, gdzie by nie płonęła, nie napisze się trafniej, krócej, piękniej.

Dziesięć stron doskonałości.O wojnach domowych po rewolucjach proszę bardzo. O terrorach, owszem. O komunizmie lub każdej innej obłędnej ideologii próbujcie wszyscy. O degrengoladzie, deprawacji, degradacji droga wolna, ale o matce tych wszystkich bied nie napisze się nic więcej. Szkoda próbować”.

Jak mawiał jeden z mistrzów młodości Eustachego Rylskiego, chyba najważniejsza dla niego postać tamtego czasu, inżynier Jan (pracował z nim w bazie transportowej na Dolnym Śląsku, był – jak opowiadał mi pisarz w wywiadzie – człowiekiem dzielnym, który go lubił i wyróżniał; żył z nieodpowiedzialnością szaławiły, rozmachem awanturnika, wolnością starego kawalera. Parę lat wcześniej – chyba w Bystrzycy – szefował Markowi Hłasce... Stał się postacią literacką, warto więc przypomnieć jego nazwisko: Podmagórski – przyp. K.M.) – literartura zatem „nie jest zajęciem dla dżentelmenów”. Ale to nie dżentelmeni tworzą rzeczy doskonałe. A literatura może być doskonałością, są na to dowody – i tak brzmi trzecia czytelnicza zasada Eustachego Rylskiego.

[srodtytul]Dusze na wyłączność[/srodtytul]

Zasada czwarta uczy: bohaterowie literaccy są tak samo dla nas ważni, a bywa, że i ważniejsi od postaci rzeczywistych. Nie ma więc żadnego powodu, by wstydzić się uczuć do nich. I tu przedstawia autor „Po śniadaniu” niezwykłą historię swej czytelniczej fascynacji Iwanem Turgieniewem (pierwotną wersję tego eseju publikowaliśmy w „Rzeczy o książkach” 1 grudnia 2007 roku), a ściśle mówiąc jego stosunkowo mało znaną bohaterką: Ariną Timofiejewną z opowiadania „Jermołaj i młynarka”. W istocie chodzi o wspominaną przez rosyjskiego pisarza zmarszczkę na jej twarzy, a „pierwsza zmarszczka na twarzy pięknej kobiety – powiedział kiedyś Rylski – wzrusza go bardziej niż wszystkie katastrofy narodowe razem wzięte”.

To, oczywiście, świadoma przesada i z tego – prawda, że aroganckiego – poglądu, autor się wycofał, niemniej pozostaje to samo uczucie do Ariny Timofiejewny, „bo łączył nas pewien rodzaj zewnętrznej i wewnętrznej kruchości, dumnego osamotnienia, niewymuszonego przez żadne moce świata wyobcowania, bo byliśmy bytami subtelnymi, łatwymi i niemożliwymi jednocześnie do poranienia, bo jeśli w książkach znajdowaliśmy bratnie dusze, to znaczy dusze na wyłączność, to najmilsza Arina Timofiejewna właśnie nią była”.

I czy można się dziwić, że gdy ten nie byle jaki czytelnik, jakim jest opowiadający tę historię pisarz, przekonał się, iż „jego” Arina zawładnęła wyobraźnią także kogoś innego, poczuł się zdradzony. I że odtąd omija „opowiadanie »Jermołaj i młynarka«, jak omija się dom narzeczonej, którą, jak doniesiono nam po latach, dzieliliśmy z innymi”.

[srodtytul]A my jesteśmy kontenci[/srodtytul]

Lubię – wyznaje w pewnym momencie Eustachy Rylski – „kiedy o chorobach piszą zdrowi, o nieszczęściach szczęśliwi, o słabościach silni, a o przemijaniu – nieśmiertelni”. A za co cenił mistrza swojej młodości, niemal tak ważnego jak inżynier Jan – Ernesta Hemingwaya? Niezależnie od faktu, że z latami spowszedniał mu, „jakby mnie nudził lub w niezamierzony sposób rozśmieszał, irytował swoim prostactwem albo wręcz chłopięcą głupotą”. Jedno jednak pozostało i za to należy się autorowi „Śniegów Kilimandżaro” chwała: wiedział, o czym pisze. Czytajmy – zda się mówić Eustachy Rylski – takich właśnie pisarzy. Którzy wiedzą, o czym piszą. To piąta czytelnicza zasada autora „Warunku”.

Pisarz przyznaje, że dał się twórcy „Komu bije dzwon” nabrać: „Bo od początku nie była to moja przestrzeń. Za dużo w niej zabijania, przemocy, egoizmu, purytańskiej męskości”. A przecież siedzi w nim mocno ten „Papa” Hemingway ze swym opowiadaniem „Śnieżny szlak”, w którym „na czterech stronach jest wszystko, co najważniejsze, więc całe, absolutnie całe, młode życie”. I jeszcze „Zapaśnik”, i „Śniegi Kilimandżaro”, i „Stary człowiek i morze”...

Tylko, że z tego hemingwayowskiego eseju najmocniej wrył mi się w pamięć dialog, jaki na początku lat 60. w Sobieszewie koło Jeleniej Góry prowadził z inżynierem Janem przyszły autor „Po śniadaniu”. Dialog a propos debiutanckiej powieści amerykańskiego mistrza „Słońce też wschodzi”:

„Czemu oni są tacy przygnębieni? – warknął inżynier. – W Ameryce, w Hiszpanii, w Paryżu, na Lazurowym Wybrzeżu? Czego im brakuje?

– Lost generation – odpowiedziałem.

– Co takiego?

– Stracone pokolenie.

Inżynier huknął drzwiami od kanciapy, aż się tynk posypał.

W kilka dni później, ciemnego jak noc, zadeszczonego, grudniowego poranka, wskazując świat za oknem, to pobojowisko po wszystkich nadziejach i oczekiwaniach, dodał:

– A my jesteśmy kontenci”.

[srodtytul]Pisarz i jego dzieło[/srodtytul]

Niekiedy życie pisarza rozmija się z jego dziełem. Tak i dla Eustachego Rylskiego, i dla piszącego te słowa będzie już zawsze z „Cichym Donem”. Niezależnie od tego, kto tę epopeję Kozaczyzny stworzył, pozostanie dla nas ważną: z Grigorijem Melechowem i nieobliczalną Aksinią. Co wspólnego ma z nimi Szołochow ze swoim pieskim życiem? Ale bywa i tak – choć wyjątkowo – że pisarz przerasta swoje dzieło. Tak właśnie, według Rylskiego, jest z André Malraux, „kondotierem spraw wygranych i beznadziejnych”. Pisarzem, któremu nie udało się tchnąć ducha w swoje powieści, ale którego „Antypamiętniki” stanowią lekturę wyjątkową. Cóż zresztą rozprawiać o książkach: „Wskażcie mi dzieło – domaga się Rylski – które mogłoby dorównać jego życiu”.

A szanuje francuskiego pisarza za odwagę, „szanuję jak mało kogo” – powiada. „Mieć zasady w życiu – rąbie z całą mocą – to jarzmo, którego nie jest w stanie ścierpieć wielu ludzi, mieć zasady w sztuce to rodzaj heroizmu, bo pokusa ich złamania nie niesie ze sobą konsekwencji, których na serio byśmy się lękali.

Odwrotnie, traktujemy to jako rodzaj wycieczki w miłym towarzystwie własnej nonszalancji.

André Malraux na takie wycieczki nie chodził. Był twórcą, zdarza się to bardzo rzadko, który przerósł swoje dzieło”.

Jak to się stało? Ano, był wyjątkowym świadkiem epoki, „współtwórcą rzeczywistości, z której wyrastamy, i wielkim depozytariuszem męskiego kodeksu honorowego, przy którym Hemingway, na przykład, był sprzedawcą lipy”.

Co możemy dla niego uczynić? Nie dać o nim zapomnieć – i taka jest szósta czytelnicza zasada Eustachego Rylskiego: Nie zapominajmy swoich pisarzy. Od siebie już dodam: bez względu na to, kiedy zeszli z tego świata.

[srodtytul]Tym hardziej, im głębiej grzęźniemy[/srodtytul]

Esej „Doktor Rieux” jest, jak się zdaje, kluczowy dla książki Rylskiego. Poświęcony bodaj najwybitniejszej powieści XX wieku – „Dżumie” Alberta Camusa, wydobywa na wierzch zapomniany, jak można by sądzić, postulat stawiany literaturze: by wymierzała światu sprawiedliwość.

„Literaturę – twierdzi Rylski – niosą pisarski kunszt i sprawa. Sprawa niesie, moim zdaniem, wyżej i pewniej. Pewna i wysoka jest sprawa i droga doktora Rieux”.

Autor „Dżumy” nie rozdzielał włosa na czworo. W przeciwieństwie do pisarskiej armii, której na imię Milion, nie utrzymywał, że nie ma niczego białego i czarnego, że wszystko jest przemieszane i splątane, niepewne i dwuznaczne. Nic podobnego. W „Dżumie” – powiada Rylski – „tak znaczy tak – nie znaczy nie”. Jak w „Kołatce” Herberta: „dobro jest z jednej strony, zło z drugiej, a prawda przynależy tylko jednemu wyborowi”. Zatem wybierajmy literaturę opowiadającą się po stronie dobra i prawdy – to wydaje się oczywiste i tak mogłaby brzmieć pewnie siódma czytelnicza zasada Eustachego Rylskiego, gdyby nie...

Właśnie, proszę o przeczytanie „Doktora Rieux” do samego końca wraz z przemyśleniem stosunku autora do zasad jako takich. Dla zaostrzenia czytelniczego apetytu zacytuję: „I trzymajmy się zasady, tym mocniej, im dotkliwej onieśmiela, tym hardziej, im głębiej grzęźniemy w stracone pozycje, tym konsekwentniej, im drastyczniej nas zdeterminowano – żadnej pokory wobec opatrzności, nawet jeżeli jest najabsolutniejszym absolutem. Niech na nic nie liczy poza obojętnością, którą otrzyma w rewanżu za własną obojętność. Chłód za chłód”.

To wszystko ma znaczenie. Jak znaczenie ma wiara autora „Po śniadaniu” w to, że jak bardzo złych czasów byśmy doświadczali, przyjdą nam z ratunkiem tacy jak doktor Rieux i jego pomocnicy, bo „oni zjawiają się z ratunkiem zawsze”. Dla naszych dusz. Naszych nieśmiertelnych dusz.

Dlatego w literaturze – ujmijmy to w siódmą zasadę Eustachego Rylskiego – orientujmy się na doktora Rieux i jego pobratymców.

[srodtytul]Wrześniowy wieczór na werandzie[/srodtytul]

To, co przed tą książką podejrzewałem tylko, stało się pewnością. Nie wiem, czy pisarz z podwarszawskiego Chotomowa popełni, co niegdyś sugerował, a następnie od tego się odżegnał – nowe „Przedwiośnie”. W gruncie rzeczy to nieistotne. Jego książki już decydują o dorobku polskiej literatury współczesnej, a przyszłość... „Niewielkie moje nadzieje – wyznaje autor »Po śniadaniu« – związane z tym (pisarskim – przyp. K.M.) zajęciem się ziściły, większość nie”. Z takiego niedosytu idącego w parze ze szlachetną dumą – pisarską i, powiem to otwartym tekstem, ludzką powstają dzieła najwybitniejsze, najdroższe, najcenniejsze. A proza autora „Warunku” jest mistrzowska; tak jak on nie potrafi pisać w Polsce nikt.

Jeśli zaś chodzi o pisarskie oczekiwania, to – myślę – nie do pogardzenia jest zwykła czytelnicza wdzięczność, choćby za taki, naszkicowany ledwie przez autora, obraz wrześniowego wieczoru, kiedy to na domowej werandzie popijali gorącą herbatę inżynier Jan, babka młodziutkiego wtedy pisarza i on sam. „Wszystko tego wieczoru było dla mnie ważne. Koniec pierwszej młodości, nagły wrześniowy chłód, który od tego czasu tak lubię, bo po długiej przerwie pali się pierwszy ogień w kominku, herbata Ulung z malinową konfiturą, przytomność mojej babki, złudzenie męskości i ta osamotniona wilga, zatrzymana raz na zawsze we wszystkich moich literackich próbach, kiedy staram się opisać wczesną jesień”.

Nie zapomnę tych słów, nie zapomnę „Po śniadaniu”. Wszystko w tej książce jest dla mnie ważne.

[i]Eustachy Rylski „Po śniadaniu”. Świat Książki, Warszawa 2009[/i]

Paweł Hertz, jeden z najciekawszych ludzi, jakich udało mi się w życiu poznać, był wytrawnym i wnikliwym czytelnikiem. I jako taki wśród swoich zasad miał następującą: nie czytał literatury współczesnej. Otrzymywane nowości odkładał na półkę w holu, zachęcając swoich gości do „częstowania się” książkami. Autor „Sedanu” uniknął dzięki temu zasypania przez sterty nagromadzonego latami piśmiennictwa, co – jak wiadomo – przytrafiło się niejednemu bibliofilowi.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą