„Czemu oni są tacy przygnębieni? – warknął inżynier. – W Ameryce, w Hiszpanii, w Paryżu, na Lazurowym Wybrzeżu? Czego im brakuje?
– Lost generation – odpowiedziałem.
– Co takiego?
– Stracone pokolenie.
Inżynier huknął drzwiami od kanciapy, aż się tynk posypał.
W kilka dni później, ciemnego jak noc, zadeszczonego, grudniowego poranka, wskazując świat za oknem, to pobojowisko po wszystkich nadziejach i oczekiwaniach, dodał:
– A my jesteśmy kontenci”.
[srodtytul]Pisarz i jego dzieło[/srodtytul]
Niekiedy życie pisarza rozmija się z jego dziełem. Tak i dla Eustachego Rylskiego, i dla piszącego te słowa będzie już zawsze z „Cichym Donem”. Niezależnie od tego, kto tę epopeję Kozaczyzny stworzył, pozostanie dla nas ważną: z Grigorijem Melechowem i nieobliczalną Aksinią. Co wspólnego ma z nimi Szołochow ze swoim pieskim życiem? Ale bywa i tak – choć wyjątkowo – że pisarz przerasta swoje dzieło. Tak właśnie, według Rylskiego, jest z André Malraux, „kondotierem spraw wygranych i beznadziejnych”. Pisarzem, któremu nie udało się tchnąć ducha w swoje powieści, ale którego „Antypamiętniki” stanowią lekturę wyjątkową. Cóż zresztą rozprawiać o książkach: „Wskażcie mi dzieło – domaga się Rylski – które mogłoby dorównać jego życiu”.
A szanuje francuskiego pisarza za odwagę, „szanuję jak mało kogo” – powiada. „Mieć zasady w życiu – rąbie z całą mocą – to jarzmo, którego nie jest w stanie ścierpieć wielu ludzi, mieć zasady w sztuce to rodzaj heroizmu, bo pokusa ich złamania nie niesie ze sobą konsekwencji, których na serio byśmy się lękali.
Odwrotnie, traktujemy to jako rodzaj wycieczki w miłym towarzystwie własnej nonszalancji.
André Malraux na takie wycieczki nie chodził. Był twórcą, zdarza się to bardzo rzadko, który przerósł swoje dzieło”.
Jak to się stało? Ano, był wyjątkowym świadkiem epoki, „współtwórcą rzeczywistości, z której wyrastamy, i wielkim depozytariuszem męskiego kodeksu honorowego, przy którym Hemingway, na przykład, był sprzedawcą lipy”.
Co możemy dla niego uczynić? Nie dać o nim zapomnieć – i taka jest szósta czytelnicza zasada Eustachego Rylskiego: Nie zapominajmy swoich pisarzy. Od siebie już dodam: bez względu na to, kiedy zeszli z tego świata.
[srodtytul]Tym hardziej, im głębiej grzęźniemy[/srodtytul]
Esej „Doktor Rieux” jest, jak się zdaje, kluczowy dla książki Rylskiego. Poświęcony bodaj najwybitniejszej powieści XX wieku – „Dżumie” Alberta Camusa, wydobywa na wierzch zapomniany, jak można by sądzić, postulat stawiany literaturze: by wymierzała światu sprawiedliwość.
„Literaturę – twierdzi Rylski – niosą pisarski kunszt i sprawa. Sprawa niesie, moim zdaniem, wyżej i pewniej. Pewna i wysoka jest sprawa i droga doktora Rieux”.
Autor „Dżumy” nie rozdzielał włosa na czworo. W przeciwieństwie do pisarskiej armii, której na imię Milion, nie utrzymywał, że nie ma niczego białego i czarnego, że wszystko jest przemieszane i splątane, niepewne i dwuznaczne. Nic podobnego. W „Dżumie” – powiada Rylski – „tak znaczy tak – nie znaczy nie”. Jak w „Kołatce” Herberta: „dobro jest z jednej strony, zło z drugiej, a prawda przynależy tylko jednemu wyborowi”. Zatem wybierajmy literaturę opowiadającą się po stronie dobra i prawdy – to wydaje się oczywiste i tak mogłaby brzmieć pewnie siódma czytelnicza zasada Eustachego Rylskiego, gdyby nie...
Właśnie, proszę o przeczytanie „Doktora Rieux” do samego końca wraz z przemyśleniem stosunku autora do zasad jako takich. Dla zaostrzenia czytelniczego apetytu zacytuję: „I trzymajmy się zasady, tym mocniej, im dotkliwej onieśmiela, tym hardziej, im głębiej grzęźniemy w stracone pozycje, tym konsekwentniej, im drastyczniej nas zdeterminowano – żadnej pokory wobec opatrzności, nawet jeżeli jest najabsolutniejszym absolutem. Niech na nic nie liczy poza obojętnością, którą otrzyma w rewanżu za własną obojętność. Chłód za chłód”.
To wszystko ma znaczenie. Jak znaczenie ma wiara autora „Po śniadaniu” w to, że jak bardzo złych czasów byśmy doświadczali, przyjdą nam z ratunkiem tacy jak doktor Rieux i jego pomocnicy, bo „oni zjawiają się z ratunkiem zawsze”. Dla naszych dusz. Naszych nieśmiertelnych dusz.
Dlatego w literaturze – ujmijmy to w siódmą zasadę Eustachego Rylskiego – orientujmy się na doktora Rieux i jego pobratymców.
[srodtytul]Wrześniowy wieczór na werandzie[/srodtytul]
To, co przed tą książką podejrzewałem tylko, stało się pewnością. Nie wiem, czy pisarz z podwarszawskiego Chotomowa popełni, co niegdyś sugerował, a następnie od tego się odżegnał – nowe „Przedwiośnie”. W gruncie rzeczy to nieistotne. Jego książki już decydują o dorobku polskiej literatury współczesnej, a przyszłość... „Niewielkie moje nadzieje – wyznaje autor »Po śniadaniu« – związane z tym (pisarskim – przyp. K.M.) zajęciem się ziściły, większość nie”. Z takiego niedosytu idącego w parze ze szlachetną dumą – pisarską i, powiem to otwartym tekstem, ludzką powstają dzieła najwybitniejsze, najdroższe, najcenniejsze. A proza autora „Warunku” jest mistrzowska; tak jak on nie potrafi pisać w Polsce nikt.
Jeśli zaś chodzi o pisarskie oczekiwania, to – myślę – nie do pogardzenia jest zwykła czytelnicza wdzięczność, choćby za taki, naszkicowany ledwie przez autora, obraz wrześniowego wieczoru, kiedy to na domowej werandzie popijali gorącą herbatę inżynier Jan, babka młodziutkiego wtedy pisarza i on sam. „Wszystko tego wieczoru było dla mnie ważne. Koniec pierwszej młodości, nagły wrześniowy chłód, który od tego czasu tak lubię, bo po długiej przerwie pali się pierwszy ogień w kominku, herbata Ulung z malinową konfiturą, przytomność mojej babki, złudzenie męskości i ta osamotniona wilga, zatrzymana raz na zawsze we wszystkich moich literackich próbach, kiedy staram się opisać wczesną jesień”.
Nie zapomnę tych słów, nie zapomnę „Po śniadaniu”. Wszystko w tej książce jest dla mnie ważne.
[i]Eustachy Rylski „Po śniadaniu”. Świat Książki, Warszawa 2009[/i]