Bardzo pozytywnie. Zawsze mi mówili, że jestem najmądrzejsza, najpiękniejsza i że ze wszystkim dam sobie radę. W związku z tym nie ma zadania, którego nie mogłabym się podjąć. Rodzice, pracując tak dużo, nie mieliby dla mnie tyle czasu. Nie przekazaliby mi takiego przesłania.
[b]A mówienie o „najmądrzejszej, najpiękniejszej, najlepszej” nie budzi pychy w człowieku?[/b]
Raczej poczucie odpowiedzialności. I przede wszystkim daje dowartościowanie. Akceptację siebie. A jak człowiek umie siebie akceptować, to akceptuje innych. To jest znana zasada psychologiczna, całkiem świecka. Jest też przecież przykazanie: kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Myślę, że bardzo dużo, w sensie podejmowania wyzwań, zawdzięczam dziadkom.
[b]Wyszła pani wcześnie za mąż, na trzecim roku studiów. Mąż jest starszy od pani o sześć lat. Czy trochę przejął rolę, jaką pełnili dziadkowie, także w mówieniu pani, że jest najpiękniejsza, najmądrzejsza?[/b]
Całkiem tej roli nie przejął, ale rzeczywiście zawsze zachęcał mnie do tych wszystkich wyzwań, które podejmowałam w życiu.
[b]Czyli tej bezwarunkowej akceptacji nie ma pani?[/b]
Niektóre moje cechy denerwują go. Mnie irytują pewne jego cechy. Mój mąż jest z trójki rodzeństwa, ja jestem jedynaczką. Miałam trochę inny styl bycia. To mogło go najbardziej irytować. Ale po krótkim czasie się przyzwyczaił.
[b]Jakie cechy irytowały męża u pani? Gadulstwo, zapatrzenie w siebie?[/b]
Nie, to były proste sprawy. Na przykład, że jem kanapkę, stojąc przy lodówce. U niego pięcioosobowa rodzina siadała przy stole i dopiero się jadło. Nasze charaktery są kontrastowe, ale ten kontrast akceptujemy.
[b]I nie zbliżyły się do siebie przez te trzydzieści kilka lat małżeństwa?[/b]
Trochę. Ja stałam się spokojniejsza, a mąż bardziej ekstrawertyczny, zdecydowany.
[b]Przygotowuje pani święta w domu?[/b]
Zawsze.
[b]Kiedy ma pani na to czas?[/b]
Odkąd umarł mój teść, od 1983 roku wszystkie święta są u nas. Każdy z rodziny przynosi to, co umie robić najlepiej. Moja córka piecze dobry pasztet, bratowa męża przynosi indyka w maladze, galaretkę, wspaniały tort bezowy.
[b]A pani coś zrobi?[/b]
Dobrze gotuję. Dopóki nie zostałam prezesem NBP, przez dwadzieścia lat codziennie były u nas w domu obiady. Umiem zrobić wszystko, może poza słodyczami. Ciasta piekła zawsze moja mama. W tym roku przygotowuję schab ze śliwkami.
[b]Jak u państwa przebiega śniadanie wielkanocne?[/b]
To śniadanie połączone z obiadem, chyba jak u większości polskich rodzin. Przychodzą wszyscy. Córka z mężem i dziećmi, moja mama, rodzeństwo męża z rodzinami, trójka rodzeństwa mojego zięcia i jego babcia, teściowie mojej córki.
[b]Ma pani duży dom w Wawrze, więc wszyscy raczej się zmieszczą.[/b]
Zmieszczą się bez problemu. Ale gdy mieszkaliśmy w bloku na osiedlu Ostrobramska, to też się mieścili, chociaż rodzina była wtedy trochę mniejsza.
A wcześniej chodzimy na rezurekcję. Mąż to bardzo lubi, taki zwyczaj był u niego w domu. Albo na wigilię paschalną. Ostatnio jednak zostawaliśmy z wnukami, a na wigilię paschalną chodziły nasze dzieci. Ale jajka zawsze chodzę święcić sama.
[b]Nie lepiej byłoby, zamiast przyjmować tylu gości, odpocząć i dobrze się wyspać?[/b]
Nigdy tak nie robiłam. Do dużych, rodzinnych świąt jestem przyzwyczajona od dzieciństwa. Moja babcia miała na Wspólnej pralnię. I na święta ta pralnia stawała się wielką jadalnią. Sprzęty pralnicze się zasłaniało. Przy olbrzymim stole zasiadało 25 osób. Babcia była tzw. prywatną inicjatywą, dobrze jej się powodziło, więc wszyscy do niej przyjeżdżali. Dzieci nie siedziały cały czas przy stole, tylko bawiły się na podwórku. Do dziś święta wielkanocne kojarzą mi się z olbrzymim stołem w babcinej pralni.
[b]Ale Wielkanoc kojarzy się także z poprzedzającym ją czasem zadumy.[/b]
W piątek na ogół biorę urlop. Tak było we wszystkich moich pracach. Na palcach jednej ręki mogę policzyć, kiedy nie mogłam uczestniczyć w Triduum Paschalnym. Gdy wnuki były bardzo małe, chodziła na nie córka z zięciem. A ja zostawałam z małymi. Dziś wnuczka ma już trzy lata, a wnuczek prawie pięć, więc można je już zabrać ze sobą.
[b]Gdy urodził się wnuczek, nie pomyślała pani: o kurczę, jestem już babcią?[/b]
Naprawdę nie. Byłam wtedy wiceprezesem EBOR w Londynie, ale akurat przejazdem znalazłam się w Rzymie. I gdy zadzwonił do mnie mąż z tą wiadomością, stanęłam przy ścianie i się popłakałam. Że wszystko poszło dobrze.
[b]Chciałaby pani mieć więcej wnuków?[/b]
To dzieci muszą chcieć. Córka jest jedynaczką. Natomiast zięć jest najstarszy z czwórki rodzeństwa. Jego rodzice też mieli sporo rodzeństwa.
[b]Trochę z zazdrością pani na to patrzy?[/b]
Nie tylko ja wychowywałam się jako jedynaczka, także moja mama. Troje jej rodzeństwa umarło w latach dwudziestych na różne choroby. Moją wielką radością było, że córka wejdzie do dużej rodziny.
[b]A robi pani pisanki?[/b]
Chodzę do mojego sklepu w Międzylesiu i kupuję farbki, które się miesza z wodą i octem. Niczego jednak nie wydrapuję na skorupkach. Robi to córka dla swoich dzieci.
[b]Powiedziała pani, że w Rzymie się rozpłakała. Często pani płacze?[/b]
Wtedy to było ze szczęścia. Rzadko płaczę. Gdy moja babcia, która przeżyła dwie wojny, rewolucję i wszystko straciła, zapisywała mnie do szkoły muzycznej, powiedziała: – Najważniejsze jest to, co masz w głowie. Tego nigdy nie stracisz. A kiedy będziesz umiała grać na pianinie, zamiast zapłakać, otworzysz sobie nuty i zagrasz.
[b]I często pani tak robi?[/b]
Z wiekiem człowiek staje się odporniejszy, wcześniej tego otwierania nut było mi potrzeba więcej.
[b]Nadal ma pani pianino w domu?[/b]
Tak. Ale niedługo oddam je wnukowi. Jest bardziej uzdolniony muzycznie niż babcia. Bardzo ładnie śpiewa, ja tak ładnie nigdy nie śpiewałam.
[b]Jest pani najbardziej cenioną kobietą politykiem. W sondażu „Rzeczpospolitej” prześciga pani konkurentki w cuglach.[/b]
Kobiet polityków jest mało, a ja jestem w polityce długo. Przynajmniej od 1992 roku, kiedy zostałam prezesem NBP. A prezesura była konsekwencją działalności w „Solidarności” i znajomości ze śp. Lechem Falandyszem, który wiedział, że zrobiłam habilitację o banku centralnym. Kojarzę się – mimo ostatnich zawirowań – z dobrym, stabilnym złotym, którego wprowadziłam w 1995 roku.
[b]Proszę chwileczkę poczekać, muszę coś wyjąć z portfela... Co pani dostrzega na tym 100-złotowym banknocie?[/b]
Swój podpis.
[b]Bycie kobietą w polityce to coś specyficznego? Czy warto taką kategorię wyróżniać?[/b]
Nie warto. Ale siłą rzeczy się to robi, bo wszędzie na świecie jest mniej kobiet w polityce niż mężczyzn. Kobiety domagają się parytetów, by było ich tyle samo co mężczyzn. W Skandynawii to się kobietom udało przeforsować.
[b]Te parytety są chyba bardzo sztuczne?[/b]
Są sztuczne, ale może konieczne. Co nie zmienia faktu, że kobiet w polityce jest za mało. Kobiety powinny popierać kobiety. Robiłam to, gdy byłam i w systemie bankowym, i w życiu politycznym. Zabiegam po raz kolejny, by miały wysokie miejsca na listach wyborczych. Wychodzi różnie.
[b]Którą z ról zawodowych pani mąż tolerował najbardziej? Bo do 1992 roku był przyzwyczajony do tego, że miała pani dużo wolnego czasu.[/b]
On wszystko traktuje w bardzo naturalny sposób. To, że po dziewięciu latach pracy w NBP pojechałam do Londynu, było właściwie jego decyzją. Bawiło mnie, gdy prasa pisała, że namówił mnie Aleksander Kwaśniewski, Bronisław Geremek albo ktoś inny.
A prawda jest taka, że pierwszą propozycję odrzuciłam. Po jakimś czasie mąż powiedział: jak znowu dostaniesz jakąś propozycję, to już jedziemy. Uważał, że może tyle lat na stanowisku prezesa NBP jest dla mnie zbyt stresującym zajęciem. I krótko potem drugi raz zaproponowano mi stanowisko wiceprezesa EBOR. Nasz pobyt w Londynie był bardzo dobrym okresem. Mąż lubi, jak jestem spokojniejsza, a tam mieliśmy dla siebie dużo czasu.
[b]A jak odbiera pani prezydenturę Warszawy?[/b]
Wolałby, żebym miała spokojniejszą pracę. Ale jest zadowolony, bo bardzo kocha Warszawę, w której spędził niemal całe życie.
[b]Gdy startowała pani w wyborach prezydenckich w 1995 roku, mówiła pani, że Pan Bóg powiedział, że zostanie pani prezydentem. Może to chodziło jednak o prezydenturę stolicy?[/b]
Nigdy nie mówiłam, że miałam objawienie. Może szkoda. Bóg mi osobiście niczego takiego nie powiedział. Uważałam jednak, że warto podjąć takie wyzwanie, jakim jest start w wyborach na prezydenta.
[b]Może jednak to właśnie obecna prezydentura była pani pisana, a nie bycie prezydentem Polski?[/b]
Nie zastanawiam się nad tym, nie patrzę w przeszłość. Bo można skończyć jak żona Lota, która spojrzała w tył i skamieniała. Patrzę tylko w przód.