Wszystko na pokaz

Podglądanie ludzi przez Google’a i przywłaszczenie sobie przez serwisy społecznościowe naszej własności intelektualnej jest akceptowaną przez wielu ludzi ingerencją w sferę prywatności. Jeszcze trochę i zapomnimy, po co w ogóle jest prywatność

Publikacja: 20.08.2010 11:33

Wszystko na pokaz

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

„Jeśli jest coś, co robisz, i nie chcesz, żeby inni o tym wiedzieli, to może nie powinieneś tego robić” – tak zareagował niedawno szef firmy Google Eric Schmidt na zarzuty o naruszanie przez Google’a sfery prywatności odbiorców jego serwisów. Jeśli nie masz nic do ukrycia, to przecież nie masz się czego obawiać, prawda? Nie powinny przeszkadzać ci kamery przemysłowe na rogu każdej ulicy i w każdym publicznym pomieszczeniu. Ani nieustanne przeszukiwanie twojej torby przy wejściu do kina czy muzeum albo okazjonalna kontrola osobista na lotnisku – to wszystko dla twojego dobra, przecież na każdym kroku grozi ci niebezpieczeństwo i jeśli państwo/ochroniarz/wyspecjalizowana instytucja o ciebie nie zadba, to kto zadba? Z pewnością nie powinny ci przeszkadzać kamery Google’a rejestrujące obrazy z twojej ulicy, twojego podwórka, twojego parkingu, twojego ogrodu, a jeśli odsłonisz firankę i kamera wejdzie na chwilę do kuchni, to co znowu takiego się stanie? W końcu, jeśli jest coś, co robisz, i nie chcesz, żeby inni o tym wiedzieli, to może nie powinieneś tego robić?

Ostatnio Google stał się obiektem krytyki Niemców za swój serwis Street-view pozwalający użytkownikom na oglądanie widoków ulic, które wcześniej zostały zarejestrowane przez kamery zamontowane na samochodach. Obrazy te nie są zwykłymi mapami umożliwiającymi odnalezienie adresu, ale prawdziwymi zdjęciami prawdziwych ludzi, miejsc i sprzętów. Osoby mają zamazane twarze, ale wcześniej się okazywało, że nie wszystkie, były też przypadki rejestrowania osób w krępujących okolicznościach, np. pewien mężczyzna, który rzekomo rzucił palenie, został przez żonę przyłapany na „dymku”. Jak się dodatkowo okazało, Google nie tylko robi zdjęcia ulicom, ale rejestruje numery identyfikacyjne IP komputerów wczepionych w lokalne sieci WiFi (WLAN). Dane te, jak twierdzi Google, nie są jednak wykorzystywane do lokalizacji konkretnego użytkownika komputera. W takim razie do czego są wykorzystywane?

[srodtytul]Jak najwięcej informacji[/srodtytul]

Niepokoją się nie tylko Niemcy. W maju rząd kanadyjski wysłał do Goo-gle’a list wyrażający zaniepokojenie działaniami firmy, podpisany dodatkowo przez przedstawicieli dziewięciu innych państw zachodnich. A Eric Schmidt nie rozumie, na czym polega problem. I można zrozumieć, dlaczego nie rozumie. Przecież cały model funkcjonowania Google’a, racja bytu tego serwisu budowanego od lat na oczach zafascynowanego świata opiera się na zbieraniu i wykorzystywaniu jak największej ilości informacji o właścicielu konta zarejestrowanego w firmie.

Informacje zbierane są z dwóch powodów. Po pierwsze dla naszego dobra. Ambicją Google’a jest nie tylko wyszukanie dla nas szybkiej informacji o interesującej nas sprawie czy pokazanie drogi dojazdu do miejsca przeznaczenia. Ideałem będzie sytuacja, gdy wyszukiwarka Google odpowie nam na pytanie: „Co mam dzisiaj robić?” albo „Jaki zawód jest dla mnie idealny?”. A przecież, aby odpowiedzieć na pytania tak osobiste, niezbędne jest wkroczenie w sferę, którą kiedyś określaliśmy mianem życia prywatnego.

Po drugie chodzi o pieniądze. Wchodzenie w prawdziwe życie prawdziwych ludzi dostarcza prawdziwe informacje, które potem zmieniają się w prawdziwe pieniądze. Tak działa Google, tak działają serwisy społecznościowe typu Facebook czy Twitter. Zbyt często ich użytkownicy zapominają, że strefa Internetu, wbrew mitom, nie jest strefą bezpańską, w której usługi nic nie kosztują, ale domeną korporacji, których celem jest jak najwyższy zysk. A zatem w tym wirtualnym świecie prywatność rozumiana jako swoboda dokonywania życiowych wyborów w skrytości przed oglądem innych po prostu nie ma sensu, ani filozoficznego, ani biznesowego. Dlatego zdanie Erica Schmidta jest ze wszech miar słuszne: jeśli nie chcesz, żeby inni wszystko o tobie wiedzieli, to nie używaj Internetu, zwłaszcza Google’a, Facebooka i innych serwisów działających według podobnego modelu biznesowego.

[srodtytul]Porzucenie prywatności[/srodtytul]

Nie piszę tego, by oskarżać. Nie ma kogo oskarżać, bo wszystko, albo prawie wszystko, co dzieje się w Internecie, odzwierciedla obojętność, niekiedy wrogość ludzi wobec tradycyjnej prywatności. Większość z nas nie widzi nic niestosownego ani zagrażającego naszej wolności w przejmowaniu na własność przez serwisy społecznościowe naszych zdjęć czy prywatnych danych. Nie przeszkadza nam, że każda nasza transakcja jest zarejestrowana, każde stuknięcie w klawisz komputera zapamiętane i składowane na potrzeby osób i firm, których nie znamy i nigdy nie poznamy. Owszem rytualnie narzekamy na spam i nagabywanie ze strony firm, które zdobywają nasze dane personalne, ale te uciążliwości nie zmieniają naszych zachowań. Regularnie wyzbywamy się potrzeby szanowania sfery prywatności, nie myśląc o konsekwencjach.

A przecież każdy człowiek potrzebuje sfery osobistej, do której inni nie mają dostępu. Nie tylko w Internecie. Nie bez powodu w idealnym domu musi znaleźć się pokój dla każdego członka rodziny. Jeśli rodzice decydują się na posiadanie wspólnego pokoju, to też ze względu na prywatność – tylko w zamkniętej przestrzeni, odgrodzeniu od innych, również własnych dzieci, mogą w pełni rozwinąć swój intymny związek, wyrażać swoje najgłębsze uczucia. Jak pisze niemiecki socjolog Wolfgang Sofsky w wydanej przed kilku laty „Obronie prywatności”, niezwykle ważnym jej wymiarem jest posiadanie osobistych rzeczy. Jako dzieci chowamy przed innymi skarby, sekretne amulety, kamienie i inne drobiazgi. Ich stracie czasem towarzyszy trauma, ponieważ, jak pisze Sofsky „swoboda dysponowania rzeczami, które należą wyłącznie do nas, zakreśla nasze miejsce w świecie”. To poczucie nie opuszcza nas w wieku dojrzałym: odebranie rzeczy uznajemy za naruszenie świętej sfery i czasem gotowi jesteśmy jej bronić. Niedawno niemiecka prasa pisała o 64-letnim mężczyźnie, który przed wejściem do samolotu nie chciał oddać pracownikom lotniska butelki wódki i wypił ją duszkiem, po czym wylądował na kilka dni w szpitalu.

[srodtytul]Na własne życzenie[/srodtytul]

Jednak takie desperackie postawy to wyjątki, dziwaczne odstępstwa od normy, którą jest dziś oportunistyczne poddanie się różnym formom ingerencji władz państwowych i innych instytucji w nasze życie osobiste. Oddajemy im indywidualne wolności, które jeszcze kilkanaście lat temu wydawały się niezbywalne. Opróżniamy kieszenie i otwieramy torby dla świętego spokoju – wiemy, że to nie ma sensu, ale po co się kłócić. Godzimy się na rentgenowskie prześwietlanie na lotniskach, poddajemy każdej nawet najbardziej absurdalnej formie kontroli i weryfikacji.

Dlaczego tak się dzieje? „Obywatel marzy o tym, by władza się nim zaopiekowała – pisze Sofsky. – Oczekuje ochrony nie przed państwem, ale ze strony państwa. A w wypadku zagrożenia domaga się, by państwo jeszcze zwiększyło zakres kontroli”. Zamykamy się na odgrodzonych od świata osiedlach, zatrudniamy legion ochroniarzy, instalujemy kamery i czujemy się „bezpieczniej”. Bycie podglądanym nie jest uznawane za akt agresji, ale troski ze strony państwa albo innej władzy. Dlatego że bardziej niż państwa i władzy boimy się innych ludzi. Boimy się, że nasze dziecko padnie ofiarą pedofila, a kobieta, która przypadkowo poznaje mężczyznę, boi się, że ten może ją zgwałcić na randce. Każdy z nas może być narażony na zagrożenie ze strony obcych i każdy potrzebuje ochrony. W tym sensie słowa Erica Schmidta i działalność Google’a doskonale wpisują się w nowoczesny model traktowania sfery prywatnej: Jeśli nie masz nic do ukrycia, nic ci nie grozi. A jeśli masz coś do ukrycia, to lepiej się zmień, bo i tak dopadniemy cię w Internecie.

Współczesna technologia nie ma tu wiele do rzeczy, co najwyżej ułatwia proces, który sami kreujemy. Niektórzy z nas publikują w sieci własne zdjęcia, najbardziej odważni idą na całość, obnażając się, czasem dosłownie, albo uprawiając w sieci seks, albo rodząc, albo umierając. Powszechne odsłanianie własnej nagości w każdej sferze nie ma granic, wymieniamy się tylko rolami: raz jesteśmy podglądanymi, innym razem podglądamy. Uciekając od sfery prywatności, popadamy w groteskowe podglądactwo, pozbawioną sensu eskalację voyeryzmu, na którego końcu okazujemy się zwykle żałosnymi samotnikami, pozbawionymi prawdziwych związków z innymi ludźmi.

Ograniczenie sfery prywatnej wolności jest naszym osobistym wyborem, a zgoda na nadzór ze strony różnego rodzaju władz zwierzchnich, czasem aktywna w sprawowaniu tego nadzoru współpraca to wyraz ograniczenia naszych aspiracji względem samych siebie jako jednostek i społeczeństwa. W czasach XX-wiecznych totalitaryzmów agresja wobec sfery prywatności była zapowiedzią zniszczenia człowieka, pozbawienia go praw obywatelskich, wtrącenia do więzienia. Dziś tak nie jest: przeszukiwanie toreb w muzeach albo realizacja map miejskich w ramach Google Streetview nie stanowi preludium do masowych aresztowań i wywózek na Sybir. Przeżyjemy, a jeśli włączymy się w system i wykażemy minimum oportunizmu, będziemy z niego czerpać przyjemności estetyczne i korzyści praktyczne. Może one pozwolą nam zapomnieć o bezradności wobec władz, strachu przed innymi ludźmi i dotkliwej samotności.

„Jeśli jest coś, co robisz, i nie chcesz, żeby inni o tym wiedzieli, to może nie powinieneś tego robić” – tak zareagował niedawno szef firmy Google Eric Schmidt na zarzuty o naruszanie przez Google’a sfery prywatności odbiorców jego serwisów. Jeśli nie masz nic do ukrycia, to przecież nie masz się czego obawiać, prawda? Nie powinny przeszkadzać ci kamery przemysłowe na rogu każdej ulicy i w każdym publicznym pomieszczeniu. Ani nieustanne przeszukiwanie twojej torby przy wejściu do kina czy muzeum albo okazjonalna kontrola osobista na lotnisku – to wszystko dla twojego dobra, przecież na każdym kroku grozi ci niebezpieczeństwo i jeśli państwo/ochroniarz/wyspecjalizowana instytucja o ciebie nie zadba, to kto zadba? Z pewnością nie powinny ci przeszkadzać kamery Google’a rejestrujące obrazy z twojej ulicy, twojego podwórka, twojego parkingu, twojego ogrodu, a jeśli odsłonisz firankę i kamera wejdzie na chwilę do kuchni, to co znowu takiego się stanie? W końcu, jeśli jest coś, co robisz, i nie chcesz, żeby inni o tym wiedzieli, to może nie powinieneś tego robić?

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał