Autor „Rozmowy w »Katedrze«” zasłużył na nią jak mało kto, a jednak wydawało się, że podobnie jak wielu innych wybitnych nagrody nie dostanie.
Za literackie osiągnięcia Nobla mógł dostać już na początku lat 70. XX wieku. Po znakomicie przyjętej przez krytyków i czytelników „Rozmowie w »Katedrze«” (a miał już przecież wówczas na koncie równie wielkie dzieło „Miasto i psy”) nikt by się nie dziwił takiej decyzji Akademii Szwedzkiej. A jednak, mijały kolejne lata, Llosa tworzył następne wybitne powieści, a Nobel wydawał się od niego oddalać, zamiast przybliżać. Powodem, zaangażowanie polityczne pisarza, w szczególności zaś zupełnie niepotrzebny – zakończony wyborczą klęską – start w wyborach prezydenckich w Peru w 1990 roku. Klęskę przyjął bardzo źle, odsuwając się na wiele lat na emigrację, z oddali bezwzględnie krytykując rządy Alberto Fujimoriego, z którym przegrał.
– Represje, które reżim Fujimoriego stosuje wobec mojej twórczości, polegają na tym, że w środkach masowego przekazu prowadzone są bardzo agresywne, wymierzone we mnie, kampanie. Mam też trudności z publikowaniem niektórych artykułów. Książki nie są jednak cenzurowane. Jeszcze – mówił w wywiadzie, jakiego udzielił „Rzeczpospolitej” w 1998 roku.
Rządzący przez dziesięć lat Fujimorii to czarna postać najnowszej historii Peru. 7 kwietnia 2009 roku po trwającym 15 miesięcy procesie został skazany na 25 lat więzienia za kilkadziesiąt morderstw na opozycjonistach. Wcześniej uciekł z kraju w atmosferze skandalu korupcyjnego i oskarżeń o powiązania z mafią narkotykową. Nie zmienia to faktu, że zaangażowanie w politykę i późniejsze działania przeciwko prezydentowi Llosie nie przysporzyło zwolenników – ani we własnym kraju, ani za granicą. Pełne goryczy wypowiedzi postrzegane były jako wyraz frustracji przegranego. Dopiero wiele lat później świat przekonał się jak wiele w przestrogach i oskarżeniach pisarza było racji.
Spędziłem dość dużo czasu w Peru, przejeżdżając ten kraj wzdłuż i wszerz, i wielokrotnie miałem okazję rozmawiać na temat Llosy, za każdym razem dziwiąc się, jak powszechnie jest nielubiany. Wybitny pisarz, tak – to powszechnie uznawano, zresztą jego książki w każdej księgarni zajmują w Peru co najmniej jedną trzecią witryny, ale poza tym: „zdrajca”. Nie ważne czy w stolicy Limie, czy w uniwersyteckim Arequipe, gdzie się urodził, czy w Iquitos – sercu amazońskiej dżungli, powszechnie Peruwiańczycy mają mu za złe, że wyjechał, że z oddali krytykował ich kraj.
Z Mario Vargasem Llosą miałem okazję rozmawiać trzykrotnie. Dwa razy w Warszawie, raz we Frankfurcie, gdzie podczas targów książki uczestniczył w spotkaniu o literaturze ponad podziałami – razem z Ryszardem Kapuścińskim. Elegancki, energiczny, wysportowany, pokazujący w szerokim uśmiechu rząd równych białych zębów. Niezwykle ciekawy – wydań swoich książek w Polsce, odbioru czytelników. I nieostrożny w wypowiedziach, dający się ponieść latynoskiemu temperamentowi. Bardzo łatwo dawał się sprowokować, zwłaszcza gdy pytania zahaczały o politykę. A wówczas krzyczał, gestykulował, ferował ostre wyroki.