Rozmowa Mazurka z malarzem Stefanem Gierowskim

Stefan Gierowski, malarz

Publikacja: 04.12.2010 00:01

Rozmowa Mazurka z malarzem Stefanem Gierowskim

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński Robert Gardziński

[b]Rz: Od ponad pół wieku nie nadaje pan obrazom tytułów.[/b]

Uważałem, że dawanie pięknych, literackich tytułów, co robili Kantor czy Brzozowski, przy malarstwie abstrakcyjnym ogranicza widzowi pole interpretacji. Dlatego od 1957 roku każdy mój olej nosi tytuł „Obraz” i dodaję kolejną cyfrę rzymską.

[b]Łatwo policzyć, ile ich pan namalował.[/b]

Będzie ponad 800.

[b]Sporo, ale do młodszego o dwie dekady Edwarda Dwurnika panu daleko.[/b]

Wcześniej namalowałem też koło setki obrazów nie abstrakcyjnych, figuratywnych.

[b]Ta przemiana jest niesamowita. Nagle zwrócił się pan ku abstrakcji, zaczął malować zupełnie inaczej.[/b]

To się zaczęło wcześniej, bo dopiero w 1955 roku na serio wszedłem w środowisko plastyczne, dostałem wyróżnienie na wystawie „Arsenał” i zacząłem poważnie myśleć nad własną drogą. W zasadzie przez cały 1956 rok próbowałem zrozumieć abstrakcję, szukałem do niej dojścia, ale nie bardzo to wychodziło.

[b]Tylko po co to wszystko? Pańskie wcześniejsze prace, jak „Gołębnik”, właśnie zostały docenione, a pan chciał to wywrócić? [/b]

Rzeczywiście wielu ludzi mówiło o „Gołębniku”, spodobały się moje inne prace. One wyrastały z tradycji kubistycznej, legerowskiej, przecież Ferdynand Leger był w Polsce bardzo znaczącym i ważnym artystą.

[b]Pamięta pan „Obraz I” z 1957 roku?[/b]

Tak, był namalowany na innym, starym obrazie i właściciel Olo Wojciechowski narzekał później, bo mu odpryskiwała farba…

[b]Wrócę do pytania: czemu powstał w takiej formie?[/b]

To przejście nie było łatwe, ale zrozumiałem, że wszystko można wyrazić przez abstrakcję, sztukę bez żadnego tematu, odniesienia do postaci ludzkiej. Dojście do tego zajęło mi wiele czasu i zaczęło mi się w głowie wszystko to układać: waga abstrakcji, jej sens, treść…

[b]Cały czas powtarza pan, że nie chce dostarczać tylko wrażeń czysto estetycznych, ale chce pan coś wyrazić.[/b]

Oczywiście, że tak.

[b]To porozmawiajmy o tym. Na ścianie wisi dość znany pański obraz – dla laika po prostu kolorowe paski. Owszem, piękne kolory, gra światłem, ale treść? Może pan – dyplomowany historyk sztuki po UJ – wytłumaczy, co artysta miał na myśli.[/b]

(śmiech) To dotyczy pewnej tajemnicy związanej z materią malarską, która daje światło. A jeśli jest kolor, który daje światło, to jest już myśl. Forma i kolor dają temu obrazowi pewną, dla mnie dość oczywistą, treść. To są bardzo rzeczowe obrazy, w jasnym układzie. Jeśli jest w obrazie konkretne wydarzenie, to jest i treść.

[b]Mówi pan zaklęciami. Co to znaczy „konkretne wydarzenie” w obrazie abstrakcyjnym?[/b]

Proszę spojrzeć na tamten obraz z lat 60. oparty na „Powidokach” Strzemińskiego.

[b]Widzimy na nim dwie duże płaszczyzny: zieloną i czerwoną – przedzielone białą linią.[/b]

Kontrast czerwieni i zieleni to najsilniejszy kontrast, a na tej białej linii niejako powstaje kolejny kolor, którego nie ma. W naszej wyobraźni wytwarza się następna barwa. Ta niewidoczna, domyślna przestrzeń jest sensem tego obrazu, źródłem wielu interpretacji…

[b]Tak chyba w ogóle jest w abstrakcji, że sensem, istotą jest to, czego nie widać, to, co się dzieje w wyobraźni.[/b]

Dobra sztuka abstrakcyjna powinna stwarzać sytuacje, w której człowiek musi dopowiadać sobie to, co tam jeszcze jest.

[b]Ale bardzo często abstrakcja sprowadza się do dekoracji. Jak mówił mi pewien znany malarz, ładna, kolorowa abstrakcja szybko się sprzeda, można zarobić parę złotych.[/b]

No tak, ale czasem realistyczne obrazy też są nic niewarte i nie zawierają żadnej treści, choć ma pan tam niby wszystko narysowane jak należy. Sztuka wiąże się z twórcą i w zależności, czy on ma coś do powiedzenia czy nie, mamy dobrą sztukę lub nie.

[b]Sztuka nie istnieje autonomicznie, bez twórcy? To on nadaje wagę dziełu?[/b]

No tak, bo te same barwniki, dokładnie te same farby dają zupełnie inny rezultat w zależności od twórcy.

[b]Ale możemy doceniać dzieło, nie znając twórcy? Potrafiłby pan zachwycać się się obrazem nieznanego wietnamskiego czy kenijskiego malarza?[/b]

Oczywiście, że tak. Każdym, który byłby dobrze namalowany, miałby ten blask, to coś, co zachwyca. Obrazy mają swoje życie, zależą oczywiście od twórcy, ale muszą się też same wybronić.

[b]Wielu ludzi odrzuca mówienie o treści abstrakcji. Doceniają nawet jej walory estetyczne ale powątpiewają w treść?[/b]

A powątpiewają w treść matematyki? Bo ona przecież jest, tak samo jak i treść abstrakcji.

[b]Notabene o panu mówiono, że jest malarzem fizyki, nie matematyki. Jeśli w Bachu jest matematyka, to i w panu może być fizyka…[/b]

To prawda, słyszałem takie opinie. Zresztą jeden z moich wnuków jest fizykiem i mówią, że to po mnie…

[b]Ciekawe: drugi studiuje malarstwo i nie mówią, że po dziadku?[/b]

Robi to na swój rachunek, nie nosi mojego nazwiska.

[b]Wracając do malarstwa. Jak się maluje abstrakcyjny Dekalog?[/b]

Myśl, żeby coś takiego namalować, kiełkowała we mnie od dawna, ale w latach 80. ks. Przekaziński z Muzeum Archidiecezjalnego zaproponował mi wystawę u siebie. Wtedy wszyscy tam wystawiali, a ja zaproponowałem, że przygotuję coś specjalnego. Dochodzenie do tych obrazów nie było proste, trzeba było zastanowić się, jaki odpowiednik w barwach mają znaleźć poszczególne przykazania, do jakiego stopnia można wyrazić idee przez kolor?

[b]I jak pan sobie z tym poradził?[/b]

W czwartym przykazaniu, gdy słyszymy, że będziesz czcił ojca i matkę swoją, trzeba było znaleźć kolor na kobietę i kolor na mężczyznę oraz kolor trzeci stworzony z nich, czyli dziecko, które ma czcić rodziców. No i z żółtego oraz niebieskiego powstał zielony. Symbolika kolorów istnieje niezależnie od nas, więc w „Nie zabijaj” musiał pojawić się kolor czarny, który niszczy wszystkie kolory. Jeszcze inny przykład: „Nie mów fałszywego świadectwa”, gdzie ten sam kolor jest w pasy i przy trzech innych kolorach za każdym razem jest inny, czyli gdzieś jest fałszywy. To było karkołomne, ale bardzo interesujące zadanie.

[b]Jak pan pracuje? Narzuca pan sobie jakiś reżim?[/b]

Teraz już nie, ale wcześniej malowanie było dla mnie normalną robotą. Śmieszne byłoby strojenie przy tym jakiś artystowskich póz.

[b]Trudno uwierzyć w tę normalną robotę.[/b]

To był obowiązek, ale kiedy tylko zaczyna się malować, to wchodzi się w inny świat, czas inaczej płynie, pojawiają się zupełnie inne problemy. Wszystko jest normalne, tylko dziwne… (śmiech)

[b]Pan malując, był jednocześnie mężem i ojcem.[/b]

I dlatego to musiało być normalnie, choć nie wiem, jak mogliśmy żyć na Gagarina z dwójką dzieci w jednym pokoju, w którym w dodatku malowałem. (śmiech) Przecież to był kryminał: nie dość, że dzieci wdychały tę farbę, to jeszcze paliłem papierosy! Z punktu widzenia wychowania dzieci wszystko było źle, ale gdybym zrezygnował wtedy z malarstwa, nic bym nie osiągnął.

[b]Czy przy tylu obrazach jest pan w stanie odtworzyć emocje, które towarzyszyły ich powstawaniu?[/b]

Każdy mój obraz ma dla mnie jakąś historię. O, ten przypomina mi Taranczewskiego, z którym w Krakowie dyskutowałem.

Tu widzę Cybisa mówiącego: „No, może to być…”. A ten tutaj oczywiście przywołuje Mariana Bogusza, z którym piłem wódkę, i nasze wystawy w Krzywym Kole.

[b]Bogusz, z którym się pan długie lata przyjaźnił, to nieco zapomniany twórca.[/b]

Bo to jest problem z polskim muzealnictwem. Mamy jakieś zbiory malarstwa dawniejszego, dziewiętnastowiecznego i z pierwszej połowy ubiegłego wieku, ale za to cały PRL zniknął. Nie ma! Gdyby chciał pan komuś opowiedzieć o polskiej sztuce po 1950 roku, pokazać Cybisa, Samborskiego, Bogusza, to nie ma pan dokąd pójść. Są obrazy zupełnie współczesne i to bardzo dobrze, ale tych z ubiegłego wieku brakuje. Tak nie może być! Skutki są takie, że Tadeusz Makowski, który był dla mnie bardzo ważnym artystą, dla moich studentów w latach 80. był już postacią kompletnie nieznaną! Po prostu nie mieli gdzie go oglądać.

[b]Interesuje się pan młodym malarstwem?[/b]

Wciąż gdy słyszę, że pojawił się ktoś interesujący, to staram się go zobaczyć. Teraz byłem w „Zachęcie” na Jakubie Ziółkowskim – rzeczywiście ciekawy… Sasnal jest dobry, pewnie jeszcze ktoś, ale ja z sentymentem patrzę na moich studentów, z tym że dziś to już pięćdziesięciolatki.

[b]Mówi pan o Gruppie?[/b]

Tak, ale lubię też starszych: Czaplę, Korolkiewicza.

[b]Skąd pomysł, by zostać malarzem?[/b]

Ojciec, który zmarł, gdy miałem 12 lat, był lekarzem, ale bardzo zainteresowanym sztuką. Chciał być malarzem i trochę malował. U nas w domu zawsze były jakieś obrazy, nawet dobre, choć może nie najbardziej znanych malarzy. Dla mnie wejście w ten świat było całkiem zwyczajne, proste.

[b]Choć na początku przeszkodziła temu wojna. Pański brat, prof. Józef Gierowski, był w AK…[/b]

Mama oczywiście też, myśmy wszyscy w to weszli. Wtedy też malowałem, prawie nic nie zostało, choć nie tak dawno ktoś się do mnie odezwał, że ma portret swojej babci, mojego autorstwa. Namalowałem go jako piętnastolatek.

[b]Po wojnie trafił pan na krakowską ASP.[/b]

Przeszedłem ją trochę po łebkach, bo w trzy lata. Jako pierwszy rok zaliczono mi wojenne lekcje w Kielcach u Andrzeja Olesia, znanego w środowisku akwarelisty, poza tym zaliczano mi niektóre zajęcia z historii sztuki, którą studiowałem równolegle na Uniwersytecie Jagiellońskim.

[b]Studiował pan z elitą polskich twórców.[/b]

Akademia tuż po wojnie pełna była bardzo zdolnych ludzi z kilku roczników. Mój kolega z pracowni Andrzej Wróblewski doszedł do realizmu socjalistycznego z pobudek ideowych. Był też z nami Jurek Panek, był Jerzy Nowosielski, kilku innych. Chodziłem do pracowni Zbigniewa Pronaszki, a potem do Karola Frycza, gdzie był święty spokój i można było sobie spokojnie malować, nie chodząc na zajęcia. Dopiero po akademii doszedłem do wniosku, że trzeba by się nauczyć tego malowania. Miałem potworne braki!

[b]Oj, rzeczywiście kolosalne…[/b]

Straszne! Jak sam zostałem profesorem na ASP w Warszawie, to powtarzałem studentom, że akademia wiele ich nie nauczy, dlatego trzeba się uczyć samemu.

[b]Jak pan wówczas patrzył na sztukę, na malarstwo?[/b]

Dopiero później doszedłem do przekonania, że malarstwo jest przekazem wobec świata, wobec życia. Ale wtedy, tuż po studiach, myślałem, że moją powinnością jako malarza jest tworzyć to, co zamówią, najlepiej jak potrafię.

[b]Z taką postawą powinien pan zaangażować się w socrealizm, a jednak pan tego nie zrobił.[/b]

To, co na początku mówiono o realizmie socjalistycznym, ta treść nie była jakaś nieakceptowalna, ale to forma była dla mnie nie do przyjęcia. Nie chciałem, nie umiałem tak malować, mnie to nie wychodziło. Socrealizm zaczynał się, kiedy kończyłem studia i byłem pod wpływem włoskiego futuryzmu, naszych formistów, bardzo mnie to interesowało.

[b]Chodziło tylko o formę?[/b]

Nie chciałbym z siebie robić bohatera czy opozycjonisty. Po prostu mnie wtedy interesowało inne malarstwo.

[b]Wkrótce po studiach zjechał pan do Warszawy. Z czego pan żył?[/b]

Malowanie to nie była taka łatwa sprawa, były kłopoty z farbami, z materiałami, nawet z miejscem do malowania. Byłem redaktorem technicznym w jednym z pism, potem w Wydawnictwie Artystyczno-Graficznym poznałem najwybitniejszych polskich grafików i plakacistów: Henia Tomaszewskiego, Józka Mroszczaka, Waldka Świerzego. Przyjaźniłem się z nimi, z całą szkołą polskiego plakatu i choć zarabiałem tam nędznie, to mi bardzo pomogli, zwrócili uwagę na wiele spraw. To oni przyczynili się do wypracowania przez mnie własnego stylu.

[b]I od ponad 60 lat pozostaje pan wierny malarstwu, nie próbował pan fotografii, tak modnego wideo czy performance’ów.[/b]

Ostatnio jakiś krytyk napisał o Ziółkowskim, że to, co robi, jest interesujące, „chociaż medium jest już strasznie przestarzałe”. Malarstwo jest przestarzałe?! Taki pogląd można wytłumaczyć tylko tym, że postmodernizm jest bardzo antymalarski.

[b]Na przekór temu tworzy i wystawia pan do dziś. Właśnie w warszawskim „Ataku” skończyła się wystawa pańskich najnowszych prac.[/b]

Pierwsze wystawy miałem w Częstochowie, u dziadków, bo jak coś namalowałem, to wystawiałem wokół stołu. Jak widać, zawsze miałem skłonność, żeby wystawiać. (śmiech) Teraz też odczuwam potrzebę kontaktu z odbiorcą, ale malowanie to coś intymnego. Istnieje też obawa, że to, co robię, zostanie w jakiś sposób zdyskwalifikowane.

[b]Boi się pan oceny swych prac?[/b]

Kiedyś te obawy były pewnie większe, ale też jak każdy młody miałem silną potrzebę zaistnienia, zwrócenia uwagi, pokazania się. Dzisiaj jestem ostrożniejszy, pracuję w pewnym sensie dla siebie.

[b]Są twórcy, którzy nie potrafią sprzedawać własnych prac.[/b]

To jest pewien problem.

On się wiąże z tym, do kogo mój obraz trafia. Jeśli oddaję go do galerii, to się z nim żegnam. Inaczej, jeśli sam komuś sprzedaję swoją pracę.

Są ludzie, z którymi patrzę na sztukę podobnie, którzy spełniają moje wyobrażenie o właścicielach moich obrazów – wtedy i rozmowa o cenie jest zupełnie inna. Ale są tacy, którym po prostu nie chcę sprzedać.

[b]Rozumiem, że jak przyjdę i powiem, że mi ten obraz pasuje do kanapy…[/b]

Tak, to dobry powód, by go nie sprzedać, choć czasem i takim ludziom udaje się coś wytłumaczyć. Jednak jest pewien typ ludzi, z którymi nie da się porozumieć, nie czują sztuki, zupełnie się nie orientują, po prostu wzbudzają moje przeczucie, że to nie jest to miejsce, w które chciałbym posłać moje prace. Dla niektórych jest to po prostu jakaś lokata kapitału…

[b]Jak pan odbiera interpretacje swojej twórczości?[/b]

Staram się z nich korzystać, słuchać opinii, co nie znaczy, że się za bardzo przejmuję. W końcu mam swój świat, jestem uparty i konsekwentny, więc krytyka mnie nie zniechęca. Tym bardziej że wciąż nie namalowałem tego obrazu, który chciałbym stworzyć.

[b]Ponad 800 obrazów i wciąż nie namalował pan tego, co chciał?[/b]

Jeszcze nie. (śmiech) Oczywiście tamte też chciałem namalować, ale zawsze z tego, który w danym momencie tworzę, jestem niezadowolony, wciąż próbuję, wciąż zmieniam. Najpierw sobie szkicuję, potem biorę farby i sam jestem bardzo ciekaw, jak to będzie wyglądało, kiedy postawię koło siebie te farby, czy to się uda. Ta ciekawość, co jeszcze mogłoby zaistnieć, pcha mnie do pracy.

[b]Rzeczywiście opowiada pan o malarstwie z ogromną, niespotykaną pasją.[/b]

Wie pan, że mnie nawet coraz bardziej wciąga?

To doszukiwanie się w materii malarskiej jakiejś dodatkowej wartości. To fascynujące, kiedy zgłębia się tożsamość barwy, światła…

[b]To możliwe, że pan, klasyk polskiej abstrakcji, czuje się niespełniony jako twórca?[/b]

Kiedy zobaczyłem swoją wystawę retrospektywną w „Zachęcie”, stwierdziłem,

że cholernie mało zostało powiedziane, że przez pół wieku powinienem wyrazić więcej, a raczej nie tyle więcej, ile mądrzej, ważniej. Dlatego wciąż chwytam za pędzel, bo może uda się to powiedzieć.

—rozmawiał Robert Mazurek

[b]Rz: Od ponad pół wieku nie nadaje pan obrazom tytułów.[/b]

Uważałem, że dawanie pięknych, literackich tytułów, co robili Kantor czy Brzozowski, przy malarstwie abstrakcyjnym ogranicza widzowi pole interpretacji. Dlatego od 1957 roku każdy mój olej nosi tytuł „Obraz” i dodaję kolejną cyfrę rzymską.

[b]Łatwo policzyć, ile ich pan namalował.[/b]

Będzie ponad 800.

[b]Sporo, ale do młodszego o dwie dekady Edwarda Dwurnika panu daleko.[/b]

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy