Robi to na swój rachunek, nie nosi mojego nazwiska.
[b]Wracając do malarstwa. Jak się maluje abstrakcyjny Dekalog?[/b]
Myśl, żeby coś takiego namalować, kiełkowała we mnie od dawna, ale w latach 80. ks. Przekaziński z Muzeum Archidiecezjalnego zaproponował mi wystawę u siebie. Wtedy wszyscy tam wystawiali, a ja zaproponowałem, że przygotuję coś specjalnego. Dochodzenie do tych obrazów nie było proste, trzeba było zastanowić się, jaki odpowiednik w barwach mają znaleźć poszczególne przykazania, do jakiego stopnia można wyrazić idee przez kolor?
[b]I jak pan sobie z tym poradził?[/b]
W czwartym przykazaniu, gdy słyszymy, że będziesz czcił ojca i matkę swoją, trzeba było znaleźć kolor na kobietę i kolor na mężczyznę oraz kolor trzeci stworzony z nich, czyli dziecko, które ma czcić rodziców. No i z żółtego oraz niebieskiego powstał zielony. Symbolika kolorów istnieje niezależnie od nas, więc w „Nie zabijaj” musiał pojawić się kolor czarny, który niszczy wszystkie kolory. Jeszcze inny przykład: „Nie mów fałszywego świadectwa”, gdzie ten sam kolor jest w pasy i przy trzech innych kolorach za każdym razem jest inny, czyli gdzieś jest fałszywy. To było karkołomne, ale bardzo interesujące zadanie.
[b]Jak pan pracuje? Narzuca pan sobie jakiś reżim?[/b]
Teraz już nie, ale wcześniej malowanie było dla mnie normalną robotą. Śmieszne byłoby strojenie przy tym jakiś artystowskich póz.
[b]Trudno uwierzyć w tę normalną robotę.[/b]
To był obowiązek, ale kiedy tylko zaczyna się malować, to wchodzi się w inny świat, czas inaczej płynie, pojawiają się zupełnie inne problemy. Wszystko jest normalne, tylko dziwne… (śmiech)
[b]Pan malując, był jednocześnie mężem i ojcem.[/b]
I dlatego to musiało być normalnie, choć nie wiem, jak mogliśmy żyć na Gagarina z dwójką dzieci w jednym pokoju, w którym w dodatku malowałem. (śmiech) Przecież to był kryminał: nie dość, że dzieci wdychały tę farbę, to jeszcze paliłem papierosy! Z punktu widzenia wychowania dzieci wszystko było źle, ale gdybym zrezygnował wtedy z malarstwa, nic bym nie osiągnął.
[b]Czy przy tylu obrazach jest pan w stanie odtworzyć emocje, które towarzyszyły ich powstawaniu?[/b]
Każdy mój obraz ma dla mnie jakąś historię. O, ten przypomina mi Taranczewskiego, z którym w Krakowie dyskutowałem.
Tu widzę Cybisa mówiącego: „No, może to być…”. A ten tutaj oczywiście przywołuje Mariana Bogusza, z którym piłem wódkę, i nasze wystawy w Krzywym Kole.
[b]Bogusz, z którym się pan długie lata przyjaźnił, to nieco zapomniany twórca.[/b]
Bo to jest problem z polskim muzealnictwem. Mamy jakieś zbiory malarstwa dawniejszego, dziewiętnastowiecznego i z pierwszej połowy ubiegłego wieku, ale za to cały PRL zniknął. Nie ma! Gdyby chciał pan komuś opowiedzieć o polskiej sztuce po 1950 roku, pokazać Cybisa, Samborskiego, Bogusza, to nie ma pan dokąd pójść. Są obrazy zupełnie współczesne i to bardzo dobrze, ale tych z ubiegłego wieku brakuje. Tak nie może być! Skutki są takie, że Tadeusz Makowski, który był dla mnie bardzo ważnym artystą, dla moich studentów w latach 80. był już postacią kompletnie nieznaną! Po prostu nie mieli gdzie go oglądać.
[b]Interesuje się pan młodym malarstwem?[/b]
Wciąż gdy słyszę, że pojawił się ktoś interesujący, to staram się go zobaczyć. Teraz byłem w „Zachęcie” na Jakubie Ziółkowskim – rzeczywiście ciekawy… Sasnal jest dobry, pewnie jeszcze ktoś, ale ja z sentymentem patrzę na moich studentów, z tym że dziś to już pięćdziesięciolatki.
[b]Mówi pan o Gruppie?[/b]
Tak, ale lubię też starszych: Czaplę, Korolkiewicza.
[b]Skąd pomysł, by zostać malarzem?[/b]
Ojciec, który zmarł, gdy miałem 12 lat, był lekarzem, ale bardzo zainteresowanym sztuką. Chciał być malarzem i trochę malował. U nas w domu zawsze były jakieś obrazy, nawet dobre, choć może nie najbardziej znanych malarzy. Dla mnie wejście w ten świat było całkiem zwyczajne, proste.
[b]Choć na początku przeszkodziła temu wojna. Pański brat, prof. Józef Gierowski, był w AK…[/b]
Mama oczywiście też, myśmy wszyscy w to weszli. Wtedy też malowałem, prawie nic nie zostało, choć nie tak dawno ktoś się do mnie odezwał, że ma portret swojej babci, mojego autorstwa. Namalowałem go jako piętnastolatek.
[b]Po wojnie trafił pan na krakowską ASP.[/b]
Przeszedłem ją trochę po łebkach, bo w trzy lata. Jako pierwszy rok zaliczono mi wojenne lekcje w Kielcach u Andrzeja Olesia, znanego w środowisku akwarelisty, poza tym zaliczano mi niektóre zajęcia z historii sztuki, którą studiowałem równolegle na Uniwersytecie Jagiellońskim.
[b]Studiował pan z elitą polskich twórców.[/b]
Akademia tuż po wojnie pełna była bardzo zdolnych ludzi z kilku roczników. Mój kolega z pracowni Andrzej Wróblewski doszedł do realizmu socjalistycznego z pobudek ideowych. Był też z nami Jurek Panek, był Jerzy Nowosielski, kilku innych. Chodziłem do pracowni Zbigniewa Pronaszki, a potem do Karola Frycza, gdzie był święty spokój i można było sobie spokojnie malować, nie chodząc na zajęcia. Dopiero po akademii doszedłem do wniosku, że trzeba by się nauczyć tego malowania. Miałem potworne braki!
[b]Oj, rzeczywiście kolosalne…[/b]
Straszne! Jak sam zostałem profesorem na ASP w Warszawie, to powtarzałem studentom, że akademia wiele ich nie nauczy, dlatego trzeba się uczyć samemu.
[b]Jak pan wówczas patrzył na sztukę, na malarstwo?[/b]
Dopiero później doszedłem do przekonania, że malarstwo jest przekazem wobec świata, wobec życia. Ale wtedy, tuż po studiach, myślałem, że moją powinnością jako malarza jest tworzyć to, co zamówią, najlepiej jak potrafię.
[b]Z taką postawą powinien pan zaangażować się w socrealizm, a jednak pan tego nie zrobił.[/b]
To, co na początku mówiono o realizmie socjalistycznym, ta treść nie była jakaś nieakceptowalna, ale to forma była dla mnie nie do przyjęcia. Nie chciałem, nie umiałem tak malować, mnie to nie wychodziło. Socrealizm zaczynał się, kiedy kończyłem studia i byłem pod wpływem włoskiego futuryzmu, naszych formistów, bardzo mnie to interesowało.
[b]Chodziło tylko o formę?[/b]
Nie chciałbym z siebie robić bohatera czy opozycjonisty. Po prostu mnie wtedy interesowało inne malarstwo.
[b]Wkrótce po studiach zjechał pan do Warszawy. Z czego pan żył?[/b]
Malowanie to nie była taka łatwa sprawa, były kłopoty z farbami, z materiałami, nawet z miejscem do malowania. Byłem redaktorem technicznym w jednym z pism, potem w Wydawnictwie Artystyczno-Graficznym poznałem najwybitniejszych polskich grafików i plakacistów: Henia Tomaszewskiego, Józka Mroszczaka, Waldka Świerzego. Przyjaźniłem się z nimi, z całą szkołą polskiego plakatu i choć zarabiałem tam nędznie, to mi bardzo pomogli, zwrócili uwagę na wiele spraw. To oni przyczynili się do wypracowania przez mnie własnego stylu.
[b]I od ponad 60 lat pozostaje pan wierny malarstwu, nie próbował pan fotografii, tak modnego wideo czy performance’ów.[/b]
Ostatnio jakiś krytyk napisał o Ziółkowskim, że to, co robi, jest interesujące, „chociaż medium jest już strasznie przestarzałe”. Malarstwo jest przestarzałe?! Taki pogląd można wytłumaczyć tylko tym, że postmodernizm jest bardzo antymalarski.
[b]Na przekór temu tworzy i wystawia pan do dziś. Właśnie w warszawskim „Ataku” skończyła się wystawa pańskich najnowszych prac.[/b]
Pierwsze wystawy miałem w Częstochowie, u dziadków, bo jak coś namalowałem, to wystawiałem wokół stołu. Jak widać, zawsze miałem skłonność, żeby wystawiać. (śmiech) Teraz też odczuwam potrzebę kontaktu z odbiorcą, ale malowanie to coś intymnego. Istnieje też obawa, że to, co robię, zostanie w jakiś sposób zdyskwalifikowane.
[b]Boi się pan oceny swych prac?[/b]
Kiedyś te obawy były pewnie większe, ale też jak każdy młody miałem silną potrzebę zaistnienia, zwrócenia uwagi, pokazania się. Dzisiaj jestem ostrożniejszy, pracuję w pewnym sensie dla siebie.
[b]Są twórcy, którzy nie potrafią sprzedawać własnych prac.[/b]
To jest pewien problem.
On się wiąże z tym, do kogo mój obraz trafia. Jeśli oddaję go do galerii, to się z nim żegnam. Inaczej, jeśli sam komuś sprzedaję swoją pracę.
Są ludzie, z którymi patrzę na sztukę podobnie, którzy spełniają moje wyobrażenie o właścicielach moich obrazów – wtedy i rozmowa o cenie jest zupełnie inna. Ale są tacy, którym po prostu nie chcę sprzedać.
[b]Rozumiem, że jak przyjdę i powiem, że mi ten obraz pasuje do kanapy…[/b]
Tak, to dobry powód, by go nie sprzedać, choć czasem i takim ludziom udaje się coś wytłumaczyć. Jednak jest pewien typ ludzi, z którymi nie da się porozumieć, nie czują sztuki, zupełnie się nie orientują, po prostu wzbudzają moje przeczucie, że to nie jest to miejsce, w które chciałbym posłać moje prace. Dla niektórych jest to po prostu jakaś lokata kapitału…
[b]Jak pan odbiera interpretacje swojej twórczości?[/b]
Staram się z nich korzystać, słuchać opinii, co nie znaczy, że się za bardzo przejmuję. W końcu mam swój świat, jestem uparty i konsekwentny, więc krytyka mnie nie zniechęca. Tym bardziej że wciąż nie namalowałem tego obrazu, który chciałbym stworzyć.
[b]Ponad 800 obrazów i wciąż nie namalował pan tego, co chciał?[/b]
Jeszcze nie. (śmiech) Oczywiście tamte też chciałem namalować, ale zawsze z tego, który w danym momencie tworzę, jestem niezadowolony, wciąż próbuję, wciąż zmieniam. Najpierw sobie szkicuję, potem biorę farby i sam jestem bardzo ciekaw, jak to będzie wyglądało, kiedy postawię koło siebie te farby, czy to się uda. Ta ciekawość, co jeszcze mogłoby zaistnieć, pcha mnie do pracy.
[b]Rzeczywiście opowiada pan o malarstwie z ogromną, niespotykaną pasją.[/b]
Wie pan, że mnie nawet coraz bardziej wciąga?
To doszukiwanie się w materii malarskiej jakiejś dodatkowej wartości. To fascynujące, kiedy zgłębia się tożsamość barwy, światła…
[b]To możliwe, że pan, klasyk polskiej abstrakcji, czuje się niespełniony jako twórca?[/b]
Kiedy zobaczyłem swoją wystawę retrospektywną w „Zachęcie”, stwierdziłem,
że cholernie mało zostało powiedziane, że przez pół wieku powinienem wyrazić więcej, a raczej nie tyle więcej, ile mądrzej, ważniej. Dlatego wciąż chwytam za pędzel, bo może uda się to powiedzieć.
—rozmawiał Robert Mazurek