My, Polacy, raczej dobrze traktujemy kobiety, z poszanowaniem i galanterią. Ale jedną Damę traktuje się u nas raczej po islamsku – posiadać i broń Boże nie pokazywać innym.
Kiedy zamknięto na czas remontu Muzeum Czartoryskich i rozesłano zbiory do innych muzeów, na różne wystawy, rozległ się jęk: zbiory, a szczególnie „Dama z gronostajem”, winny zostać w magazynie w Krakowie, niby ukryte w burce, a nie jeździć gdzieś tam. Ten dziwny stosunek do Damy spotyka się zresztą nie tylko w Krakowie. Obraz Leonarda, wystawiony na Zamku Królewskim w Warszawie, można sobie spokojnie oglądać. W innych krajach ekspozycji takiej klasy obrazu towarzyszą kolejki na ulicy sięgające setki metrów, a tu mało kto się pofatyguje – dwie trzecie zwiedzających to cudzoziemcy. Włoszka, która musiała czekać godzinami w kolejce, kiedy obraz był wystawiony we Florencji, gdzie każdy mógł tylko spędzić zaledwie parę minut przed nim, nie mogła się nadziwić luksusem oglądania go bez tłumu, jak długo chciała.
Teraz, gdy Dama ma jechać na przełomową wystawę portretu renesansowego w berlińskiej Gemäldegalerie i epokową monograficzną wystawę prac Leonarda w londyńskiej National Gallery, jeszcze większy jęk powstał w Krakowie. Różni „rzeczoznawcy” i konserwatorzy powtarzają jak chór w greckiej tragedii, że chociaż podróże, które odbył obraz, dotychczas nie spowodowały żadnych zmian i jest on nadal w świetnym stanie (Leonardo był i pod tym względem genialny, że potrafił dobrać odpowiednią deskę i używał materiałów, które idealnie ze sobą współpracują), nie można wykluczyć możliwości, iż stan jego się pogorszy.
Lekceważąc kustoszy i konserwatorów Luwru, muzeum watykańskiego, mediolańskiej galerii Ambrosiana i wielu innych czołowych muzeów, które zgodziły się wypożyczyć dzieła sztuki (niektóre o wiele delikatniejsze od naszej Damy) na te wystawy, oraz kustoszy i konserwatorów berlińskiej i londyńskiej galerii, którzy ręczą za nie, nasi krakowscy rzeczoznawcy znaleźli sobie w Londynie „eksperta”, który ich poparł, głośno rozpisując się w prasie, że wysyłanie takiego obrazu na wystawę to szaleństwo. Tylko że ten ich „ekspert”, Michael Daley, to żaden fachowiec, lecz publicysta, który jest ogólnie uważany w Londynie za oszołoma, redaktor pisma „ArtWatch”, na łamach którego prowadzi długoletnią kampanię przeciwko National Gallery, której dyrekcji nie lubi, i głosi różne tezy, m.in. że czyszczenie sufitu Kaplicy Sykstyńskiej było przestępstwem i że jakikolwiek zabieg konserwatorski na jakimkolwiek obrazie to szaleństwo i zbrodnia.
Posługując się staropolskim chwytem, że piernik=wiatrak, ci sami krakowscy rzeczoznawcy, do których przyłączyła się podobno dyrekcja Muzeum Narodowego w Krakowie, zaczęli nawoływać do „wykupu” Damy i w ogóle całych zbiorów Czartoryskich. Jakoś tam obliczyli, że od przejęcia zbiorów i budynków po wojnie państwo polskie wydało 190 milionów złotych na ich utrzymanie, konserwację, ekspozycję itd. (właściciel wcale o to nie prosił). Argumentują, że należy wycenić zbiory, odjąć tę sumę i spłacać resztę, wydając kolejne miliony na utrzymanie muzeum... Abstrahując od absurdalności tych kalkulacji (zbiory są warte co najmniej półtora miliarda złotych), w tym wszystkim szokujące jest to, że ani jednej z tych osób jakoś nie przyszło do głowy, że zbiory nie są na sprzedaż. Zbiory oraz budynki, w których się mieszczą, stanowią własność Fundacji Książąt Czartoryskich i są statutowo niezbywalne. Gdyby zarząd fundacji nawet zgodził się je sprzedać, toby poszedł do kryminału.
Ale dla tych ludzi własność i prawo znaczą tyle, co znaczyły dla ludzi, którzy rządzili Polską do 1989 roku. Tyle że dawniej by zabrali, a teraz by wykupili. Bo państwo może wszystko, a jakaś tam fundacja nie ma nic do gadania. Że po 20 latach III Rzeczypospolitej takie poglądy panują u ludzi na wysokich stanowiskach – jest to przerażające. Taki sposób myślenia rzeczywiście należy do muzeum, ale nie w dyrekcji Muzeum Narodowego w Krakowie.