Dariusz Rosiak o mateczniku najlepszych maratończyków

Kenijczycy wygrywają wszystkie biegi, w których uczestniczą. Dlatego niektóre kraje, np. Holandia czy Włochy, ograniczają liczbę biegaczy z tego kraju dopuszczanych do zawodów

Publikacja: 25.06.2011 01:01

Nixon Machimchim: przed rokiem czwarte miejsce w maratonie w Toronto, w tym roku trzecie w Rzymie, 1

Nixon Machimchim: przed rokiem czwarte miejsce w maratonie w Toronto, w tym roku trzecie w Rzymie, 10 kwietnia wygrał w Linzu

Foto: Fotorzepa, Dariusz Rosiak DR Dariusz Rosiak

Droga z Eldoret do Kapsabet biegnie wśród ogromnych plantacji kukurydzy i zboża przetykanych jeszcze większymi połaciami łąk, na których za dnia pasą się krowy. Za Chebarbar teren robi się bardziej górzysty, kawałek dalej droga skręca w kierunku Nandi Hills, skąd pochodzi większość kenijskiej herbaty.

Zbliża się 6 rano, za chwilę rozpocznie się podrównikowy seans rozpalania światła. To potrwa najwyżej kilka minut, ciemności nagle wessie ziemia, słońce triumfalnie pokaże się nad drzewami i będzie jasno. Dwanaście godzin później dokładnie tak samo nagle światło zgaśnie. Żadnych powolnych ruchów, przebłysków i ściemniania. Słońce wschodzi, słońce zachodzi – kilka minut i po wszystkim. I tak codziennie przez 365 dni w roku.

Ale dziś słońce jeszcze nie wygrało z księżycem. Gęsta mgła zalega w dolinach, miejscami samochód musi mocno zwolnić, by nie wpaść na nieoświetlonego rowerzystę, osiołka albo krowę, która zeszła z pastwiska. Wzdłuż drogi co chwila migają fosforyzujące paski dresów, ortalionów i butów biegaczy. Biegnące sylwetki migają w reflektorach samochodu jak ludzkie ćmy. Tak wcześnie zwykle pojedynczo, rzadziej w kilkuosobowych grupkach – posuwają się jednostajnym rytmem wzdłuż drogi.

Jestem w centrum Rift Valley – rejonie Kenii, gdzie karierę można zrobić w dwóch dziedzinach: hodowli krów i biegach długodystansowych. Pewniejsze są krowy, ale trzeba pieniędzy, żeby je kupić, cegieł na zagrodę, łąki do wypasania. Nie każdego stać. Do biegania wystarczą dwie nogi i chęci. To znaczy wystarczą, jeśli urodziłeś się tutaj: w Eldoret, Nandi Hills, Iten, Kaptagat, Kapsait.

Odwiedzam stadion lekkoatletyczny w Kapsabet. W języku Kalendżin nazwa tego miasta oznacza „miejsce życia". Powinno być „szansa na nowe życie" dla setek młodych ludzi, którzy codziennie przychodzą tu biegać. Ta ziemia, podobnie jak trzy czwarte najlepszych biegaczy kenijskich, należy do plemienia Kalendżin, a jeszcze ściślej do podgrupy etnicznej Nandi zamieszkującej herbaciane wzgórza Nandi Hills (są znaczące wyjątki od tej plemiennej reguły, o których za chwilę). I jeszcze Kalendżinowie są spokrewnieni z plemieniem Oromo, z którego pochodzi większość najlepszych biegaczy etiopskich. Oba plemiona chlubią się swoją wojenną tradycją, determinacją, wytrzymałością na ból i zmęczenie, oba żyją w miejscu wielkiego wschodnioafrykańskiego uskoku geologicznego sprzed milionów lat, na wysokości ponad 2 tysięcy metrów nad poziomem morza. Aby przeżyć w takich warunkach, organizm musi produkować więcej czerwonych krwinek. W porze suchej w dolinach czasem jest taki skwar, że wysychają jeziora i rzeki, na górze wieje i nigdy nie jest zbyt upalnie, nawet gdy praży słońce. Idealne warunki do treningu długodystansowego.

Oczywiście, według europejsko-amerykańskich zasad politycznej poprawności sugerowanie, że pochodzenie etniczne, warunki życia afrykańskich sportowców i ich fenomenalne predyspozycje do biegania na długich dystansach pozostają ze sobą w ścisłym związku jest przejawem rasizmu i pogardy białych. Oczywiście.

Bieg po pieniądze

Stadion w Kaspebet jest zwyczajny, jak wszędzie w okolicy: na boisku pasie się krowa, samotny piłkarz trenuje strzały w kierunku rozpadającej się bramki. Szkoła zaczyna się o 8, przyjeżdżamy o 6.30, po bieżni i murawie już biegają grupy dzieciaków, udając trening dorosłych. Na bieżni z twardej ubitej gliny sześciu mężczyzn biega tempówki. To sportowcy z jednego z setek porozrzucanych po okolicy obozów treningowych. Akurat ta grupa mieszka w Nandi Hills, wynajmują wspólnie dom bez wygód kilkanaście kilometrów od Kapsabet.

– Jest łóżko, mam co jeść, codziennie biegamy. Jesteśmy bardzo zadowoleni – mówi mi Nixon Machimchim (rekord życiowy w maratonie: 2.08.22, przed rokiem czwarte miejsce w Toronto, w tym roku trzecie w Rzymie, 10 kwietnia wygrał maraton w Linzu).

Trenują dwa razy dziennie, grupą opiekuje się znany włoski trener Gabriele Nicola z Demadonna Athletics, jednej z wielu stajni lekkoatletycznych porozrzucanych po okolicy. Dziś rano program treningu przewiduje dziesięć razy 600 metrów na bieżni. Po południu zrobią 17 kilometrów po okolicznych pagórkach. W mniej niż godzinę.

– To początek okresu przygotowawczego, który potrwa cztery miesiące – mówi Nixon. – Na razie jest luźno. Z tygodnia na tydzień będziemy biegać więcej i szybciej. A na jesieni będziemy startować w Europie i Ameryce.

Jaki macie cel? – pytam, gdy kończą trening. Są lekko spoceni, wyrównanie oddechu zajmuje im nie więcej niż kilka minut, podczas których rozciągają mięśnie.

– Bieganie jest naszym celem. Chcemy zarabiać jak najwięcej pieniędzy, wygrywać w Europie i Stanach.

– Wiem, wiem, trening wysokogórski, tryb życia, długie włókna mięśniowe: to wszystko ma znaczenie – mówi Gabriele Nicola. Spotykamy się w jego bazie w Iten, 30 km na północny wschód od Eldoret. Założył ją przed czterema laty włoski trener i menedżer biegaczy Gianni Demadonna. – Oni mają naturalne zdolności do biegania, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsza jest nieprawdopodobna determinacja tych ludzi. Większość z nich jest przeraźliwie biedna, mieszkają i trenują w warunkach, które dla Europejczyków czy Amerykanów byłyby nie do przyjęcia. Jak pan myśli, ilu z nich ma szansę zostać nauczycielem albo prawnikiem? – pyta Gabriele Nicola.

Nicola mieszka w Iten od 1997 roku. Jego obóz składa się z kilku małych domów mieszkalnych, jest gabinet fizjoterapeutyczny, sala masażu, lekarz, a przede wszystkim fachowa opieka trenerska i menedżerska. Na terenie obozu mieszka około 20 sportowców, znacznie więcej wchodzi w skład grupy kierowanej przez Nicolę.

– Trudno powiedzieć iloma sportowcami się zajmujemy. Np. w grupie Nixona jest jeszcze Joseph Lomala i ich oficjalnie reprezentujemy. Ale Kenijczycy to są towarzyscy ludzie. Ja daję program treningowy Nixonowi, a on zaprasza do grupy innych biegaczy. Nie wiem na jakich zasadach, pewnie się jakoś dogadują. Tworzy się kilkuosobowy zespół i jeśli którykolwiek z tych chłopaków chce się ze mną spotkać, nie odmawiam porady żadnemu z nich. Po jakimś czasie może dojść do sformalizowania takiego związku z Demadonna Athletics. Podział jest zwykle 85 procent zarobków dla biegacza, 15 procent dla agencji.

W Iten liczącym 4 tysiące mieszkańców codziennie rano biega około ośmiuset osób. Większość z nich to nie są zawodowi sportowcy. Iten leży 2300 m nad poziomem morza, na  granicy uskoku Rift Valley, z hotelu Kerio View oddalonego o 100 metrów od bazy Gabriele Nicoli rozpościera się jeden z najpiękniejszych widoków na ziemi: równina nagle urywa się i spada pionowo kilkaset metrów. Na dole widać szachownice pól i kręte drogi, którymi biegają sportowcy. To na tych pagórkach zmuszają organizm do testowania granic wytrzymałości niedoboru tlenu, tutaj wyrabiają nieprawdopodobną umiejętność zmiany rytmu biegu, która dla większości biegaczy spoza Afryki zwykle okazuje się zabójcza, zwłaszcza w maratonie i biegu na 3 km z przeszkodami, gdzie pokonanie każdego rowu czy płotu wiąże się z ubytkami tlenowymi.

Takich grup treningowych jak Demadonna Athletics jest w okolicy co najmniej kilkanaście. Większością kierują biali. Na początku lat 90. pierwszą bazę w Eldoret otworzył znany włoski  trener i fizjolog dr Gabriele Rosa, a jego najwybitniejszym podopiecznym stał się Moses Tanui, mistrz świata na 10 km z 1991 roku, dwukrotny zwycięzca maratonu w Bostonie, pierwszy człowiek, który przebiegł półmaraton poniżej 60 minut. Dziś obozy prowadzą kolejni trenerzy i menedżerowie lekkoatletyczni: Holender Jos Hermes, Australijczyk James Templeton, Kenijka Lornah Kiplagat, legendarny irlandzki zakonnik, nauczyciel i trener brat Colm O'Connell i wielu innych.

Nagrody dla swoich

To dobrze, że Kenijczycy startują w Europie i Stanach, bo możemy udowodnić wszystkim, że w Kenii rodzą się najlepsi biegacze na świecie. Dzięki bieganiu Kenijczycy mogą się bogacić  – mówi Moses Tanui. – Mistrz ma dziś lekko zaokrąglony brzuszek i od poważnego wypadku samochodowego przed rokiem nie trenuje już co rano razem z młodymi adeptami po okolicy, jak miał to w zwyczaju jeszcze długo po zakończeniu kariery. Przerzucił się na golfa, w którym jak twierdzi, ma coraz lepsze wyniki. Podobnie jak w biznesie.

Spotkamy się w jego hotelu o sportowej nazwie GrandPri w centrum Eldoret. Nie tylko zresztą on inwestuje w nieruchomości. Około 20 budynków w Eldoret należy do byłych biegaczy. Do byłego specjalisty od 1500 metrów Labana Roticha należy biurowiec o nazwie Johannesburg Plaza. Moses Kiptanui wielokrotny mistrz świata na dystansie 3000 m z przeszkodami posiada centrum biznesowe Kamora Plaza (Komora to nazwa wioski z regionu Marakwet, skąd pochodzi wielu znakomitych przeszkodowców). Do największego biegacza w historii Kenii, dwukrotnego mistrza olimpijskiego Kipchoge Keino, obecnie szefa Kenijskiego Komitetu Olimpijskiego należy prywatna szkoła,  zainwestował on też w modernizację stadionu lekkoatletycznego w Eldoret, który nosi jego imię i będzie pierwszym poza Nairobi dysponującym tartanową bieżnią. Ale nie tylko o inwestycjach budowlanych  rozmawiam z Mosesem Tanui. Pytam go, jak ocenia rolę agentów i menedżerów z Europy, którzy od kilkunastu lat prowadzą tu działalność.

– Jest różnie. Niektórzy wykorzystują biegaczy, traktują ich jak maszynki do robienia pieniędzy. Wielu młodych naiwnych ludzi pada ich ofiarą. Trafiają to Europy, tam nikt się nimi nie zajmuje, lądują na ulicy. Ale są też znakomici menedżerowie, którzy umieją pokierować karierą biegacza. Na dzisiejszym rynku lekkoatletycznym nie da się istnieć bez dobrego agenta i menedżera. Przecież to dzięki europejskim agentom Kenijczycy mogli tak naprawdę wejść na rynek, jeszcze 20 lat temu wcale nie byliśmy potęgą, w każdym razie nie biegało nas w Europie i Stanach tylu co teraz.

Jego zdaniem, choć w obozach w Rift Valley trening jest na wysokim poziomie, to niektórzy kenijscy biegacze nie potrafią prawidłowo ocenić, czy są przygotowani do wielkich biegów. -  Młodzi biegacze powinni sobie dać cztery – pięć lat na rozpoczęcie startów w Europie i Stanach. Większość tego nie potrafi.– mówi Moses. – Co roku zmieniają się nazwiska naszych mistrzów i to nie jest dobre. Gdy biegacz startuje np. dwa razy w tygodniu, to jest to błąd nie tylko jego, ale również jego menedżera. Być może niektórzy nie umieją zrezygnować z pieniędzy, chcą zarobić jak najszybciej i jak najwięcej. Tylko że to wykańcza biegaczy. Etiopczycy to potrafią, zobacz przez ile lat wygrywa Haile Gebreselassie.

– Moses jest jednym z największych biegaczy w historii, ale trochę koloryzuje – ripostuje Gabriele Nicola. – Gebreselassie i jeszcze jeden czy dwaj Etiopczycy z tego starszego pokolenia to wyjątki, młodzi biegają teraz tak samo często jak Kenijczycy. Po prostu większość chce zarobić i nie ma się co dziwić. Jestem tu od czterech lat, wszystkich naszych zawodników znam osobiście, z każdym regularnie rozmawiam. Wielu z nich mi ufa, kiedy mówię, że nie są gotowi na starty. Ale ostateczna decyzja należy do nich. To są dorośli ludzie, a ja nie uprawiam handlu żywym towarem. Jeśli dostaję propozycję udziału biegacza w zawodach, to zawsze go o tym informuję. On wybiera.

Dominacja biegaczy kenijskich w Europie staje widoczna na każdym kroku. Wielu startuje również w Polsce, jeszcze więcej nigdy do Polski nie trafia – wysiadają z samolotu po drodze w Amsterdamie i tam, na własną rękę, szukają szansy na kontrakt. W Nairobi dowiaduję się, że ponad 60 Kenijczyków, którzy wystąpili o wizy do Polski w ubiegłym roku, nie wróciło do ojczyzny.

Ale problemy wizowe to nie największe zmartwienie Europejczyków. Główny problem polega na tym, że Kenijczycy wygrywają wszystkie biegi, w których uczestniczą. Dlatego niektóre kraje, np. Holandia czy Włochy, ograniczają liczbę kenijskich biegaczy dopuszczanych do zawodów. Ich zwycięstwa stają się zbyt przewidywalne, ich zarobki zbyt wysokie. Pytam Mosesa Tanui, co o tym sądzi.

– To jest zwykła dyskryminacja. Z takimi ograniczeniami nie wolno się godzić. W sporcie zawsze powinien wygrywać najlepszy. Brazylijczycy są najlepsi w futbolu, my jesteśmy najlepsi w biegach. Skoro Kenijczycy wygrywają uczciwie, to gdzie problem?

– Żałosne podejście – dodaje Gabriele Nicola. – Mój kraj ma całkiem przyzwoite tradycje w maratonie: Gelindo Bordin czy Stefano Baldini wygrywali olimpiady. Dzisiejsze pokolenie jest wyraźnie słabsze. I wie pan, jak na to reagują władze sportowe? Każdy organizator biegu o randze międzynarodowej ma obowiązek wyłożyć oprócz normalnej puli nagród dla zwycięzców 25 procent tej sumy dla biegaczy włoskich. To jest jakieś nieporozumienie. Może powinniśmy się zastanowić, dlaczego dziś najlepszy maratończyk włoski ma gorszy czas niż dziesiąty włoski junior sprzed lat 15. Przez subsydiowanie zawodników biegających maraton 20 minut gorzej od najlepszych nie podniesie się ich poziomu.

Oto tradycyjna europejska odpowiedź na konkurencję z Afryki: Unia Europejska subsydiuje rolników, aby mogli produkować drogą żywność, a organizatorzy biegów – nieudolnych sportowców, aby mogli żyć z przegrywania z lepszymi.

Maratończyk upada

Pytam Gabriela Nicola, czym różni się mistrz od przeciętnego, a nawet bardzo dobrego biegacza.

– Umiejętnością kontroli własnego ciała – mówi. – Przeciętny biegacz zwykle trenuje do oporu, aż padnie. Mistrz wie, kiedy powinien odpuścić, a kiedy zwiększyć tempo. Perfekcyjne opanowanie organizmu posiadają tylko genialni sportowcy, tacy jak choćby Sam Wanjiru.

Samuel Wanjiru był wyjątkowy. Jeden z nielicznych Kikujów wśród biegaczy Kalendżinów Kenię opuścił w 15. roku życia, gdy po jednym ze szkolnych biegów przełajowych podszedł do niego jakiś człowiek i zaproponował wyjazd do Sendai. „Nie wiem, gdzie leży Japonia" – miał powiedzieć Samuel, ale jego matka poradziła mu, by pojechał. Przez następne lata skończył szkołę i trenował pod opieką srebrnego medalisty w maratonie na igrzyskach w Barcelonie w 1992 roku Koichi Morishity. W wieku 18 lat w Rotterdamie Wanjiru pobił rekord świata w półmaratonie, a w Brukseli ustanowił rekord świata juniorów w biegu na 10 km. W 2008 roku w Pekinie w wieku 24 lat zdobył złoty medal olimpijski w maratonie – pierwszy w tej konkurencji dla Kenii.

– To był najlepszy bieg w historii maratonu – mówi Gabriele Nicola. – Nigdy w życiu nie widziałem kogoś, kto w tak absolutnie bezdyskusyjny sposób panuje nad własnym ciałem w warunkach tlenowych, w których samo oddychanie sprawiało trudność. Chociaż nie, drugie zwycięstwo Wanjiru w Chicago w 2010 roku było lepsze. Walczył z Etiopczykiem Tsegaye Kebede o pół miliona dolarów. Kebede uciekał mu trzykrotnie i za ostatnim razem wyglądało na to, że wygra. Tylko że na ostatnim kilometrze Wanjiru biegł tak, jakby mu się włączył jakiś motor. To było coś niewiarygodnego.

Samuel Wanjiru wygrał pięć biegów maratońskich z siedmiu, w których startował. Jeśli ktoś miał zejść poniżej magicznej bariery 2 godzin, to właśnie on. 16 maja w wieku zaledwie 24 lat zmarł tragicznie w niejasnych okolicznościach.

Według wersji policji tamtej fatalnej nocy Wanjiru przyszedł do domu z kochanką, a następnie oboje zostali zaskoczeni przez żonę sportowca Trizę Njeri. Wpadła w szał, zamknęła oboje w pokoju na klucz i wybiegła z domu. Wanjiru najpierw kłócił się z nią, stojąc na balkonie, potem zeskoczył z balkonu i wskutek upadku poniósł śmierć na miejscu.

Problem z tą wersją polega na tym, że prawie nikt w Kenii w nią nie wierzy. Z tyłu głowy zmarłego znaleziono ślad uderzenia twardym przedmiotem. Balkon znajdował się na pierwszym piętrze. Nawet zakładając, że Wanjiru był pijany, Kenijczykom trudno uwierzyć, że dla młodego, wysportowanego człowieka skok z wysokości nieco ponad 3 metrów może skończyć się śmiercią. I jeszcze skąd ta rana z tyłu głowy – przecież, jak mówi policja,  upadł na ręce i nogi?

– Oczywiście, że go zamordowali, pytanie tylko kto – mówi Wilson. Studiuje informatykę, mieszka w bloku w Eldoret, a równocześnie, jak prawdziwy Kalendżin, hoduje krowy, które trzyma u rodziców na wsi 20 km za miastem. Na razie ma tylko sześć, ale zamierza kupić więcej, pokazuje mi skopiowany z Internetu projekt zagrody, w której będą trzymane. Wydaje mi się trochę ciasna, ale Wilson mnie uspokaja. – One mają tylko stać i mleko dawać, a ja im będę trawę donosił. Sąsiad ma 30 krów tak trzymanych i zarabia 450 tysięcy szylingów (ponad 5 tys. dolarów) miesięcznie.

Siedzimy w eleganckim barze hotelu Klique w Eldoret. Wanjiru często tu bywał. – Moim zdaniem żona go zabiła – mówi Wilson. – Ale nie działała sama, była za głupia, żeby tak skomplikowany plan opracować. Ktoś jej pomógł. Teraz w wieku 21 lat została milionerką, cała jego kasa do niej należy.

– Widzisz Darek, to jest typowa postawa kenijskich mężczyzn: jak mężowi coś złego się stało, to na pewno winna jest żona – oburza się Caroll, wykładowczyni na miejscowym uniwersytecie. – Wanjiru był chłopakiem, który wyrósł z biedy, a jak się dorobił, to traktował wszystkich z góry i za to go ludzie nie lubili, niektórzy nawet nie znosili. Jak im stawiał piwo tutaj w Eldoret, to chciał, żeby go traktowali jak Boga, i to się ludziom nie podobało. Ktoś zabił go z zazdrości i może w nadziei, że część pieniędzy uda się mu zabrać po śmierci.

– Ale żona naprawdę miała interes żeby go zabić – mówi Steve.

– Ale nie mogła być aż tak głupia, żeby zamknąć go na klucz, zabić i wyrzucić przez okno, jeszcze na oczach kochanki!

– Bo kochanka też była w zmowie!

Nieśmiało zwracam uwagę, że nie ma ani jednego dowodu na to, że Wanjiru został zamordowany.

– I na tym właśnie polega cały problem – mówi Sally, księgowa w szpitalu miejskim, która dotąd przysłuchiwała się naszej rozmowie w milczeniu. – Policja wie, jak było, ale nie chce ujawnić prawdy. Bo policja w Kenii to są złodzieje i kłamcy.

– Wanjiru był wspaniałym sportowcem i wzorem dla młodych – mówi Moses Tanui. – Czasem wpadał tu do mnie do GrandPri, prosił o radę, dopytywał się o taktykę biegu. Dziś trochę żałuję, bo nie miałem dla niego wystarczająco dużo czasu. Jego śmierć jest ogromną stratą, zwłaszcza dla młodego pokolenia. O mnie i starszych biegaczach Kenijczycy powoli zapominają, ale Wanjiru to była przyszłość maratonu w tym kraju.

Na wojnę czy na trening?

Pytam Tanui, czy dla ludzi miało znaczenie, że Wajiru był jednym z nielicznych Kikujów w gronie kenijskich mistrzów.

– Tutaj w Eldoret nikt się nie zastanawia, z jakiego plemienia jest biegacz, liczy się jak potrafi biegać. Kiedy wygrywał w Pekinie czy w Londynie, czy w Chicago nikt nie mówił, że wygrywa Kikuju. To było zwycięstwo Kenii.

A jednak kilka miesięcy przed Igrzyskami w Pekinie ta wizja międzyplemiennej sielanki legła w gruzach. Po wyborach w grudniu 2007 roku w kraju jawnie fałszowanych przez obu głównych kandydatów Mwai Kibakiego i Railę Odingę doszło do masowych rozruchów. W rzeziach i pogromach zginęło ponad 1300 ludzi, kilkaset tysięcy straciło dach nad głową, a Eldoret znalazło się w  centrum przemocy. Kalendżinowie, którzy uważają te ziemie za swoje, atakowali Kikujów osiedleńców z innych rejonów Kenii. Kikuje odpowiadali tym samym. Akty przemocy dotknęły również sportowców. 31 grudnia 2007 roku w jednym z pogromów w Eldoret zabity został czterystumetrowiec Lukas Sang, kilku innych sportowców odniosło rany po napaści tłumu. Przez kilka miesięcy na początku 2008 roku wielu biegaczy rezygnowało z treningów, niektórzy bali się wracać do Rift Valley.

Pojawiły się również pogłoski, że niektórzy bogaci biegacze finansują milicje plemienne, które organizowały zabójstwa. Pytam Mosesa Tanui, co sądzi na temat tych pogłosek.

– To są jakieś kompletne brednie – mówi. – Ja wiem, że są w Eldoret ludzie, którzy mówią, że w moim hotelu spotykali się zabójcy, ale to bzdury. Moim zdaniem większość historii o nienawiści plemiennej między sportowcami to przesada. Na początku 2008 roku było kilka nieszczęśliwych wypadków, ale to były wyjątki. My chcemy biegać, a nie się zabijać.

W przyszłym roku w Kenii odbędą się kolejne wybory. Pytam Mosesa Tanui, czy nie obawia się, że podobnie jak poprzednio skończą się aktami przemocy i znowu – w roku olimpijskim – kenijscy biegacze z Rift Valley zamiast trenować, będą żyć w strachu.

– Nie ma takiego zagrożenia – mówi Tanui. – Nikt tak jak nasi biegacze nie przyczynia się do jedności Kenijczyków. Mamy szansę wygrać w Londynie oba biegi maratońskie, zdobywać medale w prawie wszystkich konkurencjach długodystansowych. Nie zmarnujemy tej szansy.

Stadion Kamariny tuż pod Iten znajduje się obok szkoły, zjeżdżamy z głównej drogi w czerwoną ścieżkę, jedną z wielu, na których trenują biegacze. Tego ranka droga pełna jest dzieci, biegną kilkuosobowymi grupami do szkoły z zeszytami pod ręką, roześmiane, radosne, wołają do mnie i machają na powitanie. Niektóre w butach, inne na bosaka, wszystkie w ruchu.

– Och, niech pan nie przesadza, nie wszyscy w Iten biegają, niektórzy normalnie chodzą na piechotę – mówi Gabriele Nicola. – A dzieci jak to dzieci – naśladują dorosłych. A poza tym pewnie spieszą się na ósmą do szkoły. Jak się człowiek spieszy, to biegnie.

Droga z Eldoret do Kapsabet biegnie wśród ogromnych plantacji kukurydzy i zboża przetykanych jeszcze większymi połaciami łąk, na których za dnia pasą się krowy. Za Chebarbar teren robi się bardziej górzysty, kawałek dalej droga skręca w kierunku Nandi Hills, skąd pochodzi większość kenijskiej herbaty.

Zbliża się 6 rano, za chwilę rozpocznie się podrównikowy seans rozpalania światła. To potrwa najwyżej kilka minut, ciemności nagle wessie ziemia, słońce triumfalnie pokaże się nad drzewami i będzie jasno. Dwanaście godzin później dokładnie tak samo nagle światło zgaśnie. Żadnych powolnych ruchów, przebłysków i ściemniania. Słońce wschodzi, słońce zachodzi – kilka minut i po wszystkim. I tak codziennie przez 365 dni w roku.

Ale dziś słońce jeszcze nie wygrało z księżycem. Gęsta mgła zalega w dolinach, miejscami samochód musi mocno zwolnić, by nie wpaść na nieoświetlonego rowerzystę, osiołka albo krowę, która zeszła z pastwiska. Wzdłuż drogi co chwila migają fosforyzujące paski dresów, ortalionów i butów biegaczy. Biegnące sylwetki migają w reflektorach samochodu jak ludzkie ćmy. Tak wcześnie zwykle pojedynczo, rzadziej w kilkuosobowych grupkach – posuwają się jednostajnym rytmem wzdłuż drogi.

Jestem w centrum Rift Valley – rejonie Kenii, gdzie karierę można zrobić w dwóch dziedzinach: hodowli krów i biegach długodystansowych. Pewniejsze są krowy, ale trzeba pieniędzy, żeby je kupić, cegieł na zagrodę, łąki do wypasania. Nie każdego stać. Do biegania wystarczą dwie nogi i chęci. To znaczy wystarczą, jeśli urodziłeś się tutaj: w Eldoret, Nandi Hills, Iten, Kaptagat, Kapsait.

Odwiedzam stadion lekkoatletyczny w Kapsabet. W języku Kalendżin nazwa tego miasta oznacza „miejsce życia". Powinno być „szansa na nowe życie" dla setek młodych ludzi, którzy codziennie przychodzą tu biegać. Ta ziemia, podobnie jak trzy czwarte najlepszych biegaczy kenijskich, należy do plemienia Kalendżin, a jeszcze ściślej do podgrupy etnicznej Nandi zamieszkującej herbaciane wzgórza Nandi Hills (są znaczące wyjątki od tej plemiennej reguły, o których za chwilę). I jeszcze Kalendżinowie są spokrewnieni z plemieniem Oromo, z którego pochodzi większość najlepszych biegaczy etiopskich. Oba plemiona chlubią się swoją wojenną tradycją, determinacją, wytrzymałością na ból i zmęczenie, oba żyją w miejscu wielkiego wschodnioafrykańskiego uskoku geologicznego sprzed milionów lat, na wysokości ponad 2 tysięcy metrów nad poziomem morza. Aby przeżyć w takich warunkach, organizm musi produkować więcej czerwonych krwinek. W porze suchej w dolinach czasem jest taki skwar, że wysychają jeziora i rzeki, na górze wieje i nigdy nie jest zbyt upalnie, nawet gdy praży słońce. Idealne warunki do treningu długodystansowego.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał