Przecież hekatomba stolicy mogła mieć miejsce już w 1920 roku.
Co by było, gdyby Piłsudskiemu w sierpniu 1920 roku nie udała się ofensywa znad Wieprza? Co by się stało, gdyby Tuchaczewski przełamał polski opór i rozwścieczony sporymi stratami pod Radzyminem opanował stolicę i w ramach szału zemsty wyrżnął 100 czy 200 tys. warszawian? A całe miasto spalił z premedytacją jako przestrogę dla reszty burżujów w całej Europie. Czy zamiast Bora-Komorowskiego na podpalacza Warszawy nie awansowałby wtedy Piłsudski, który odrzucił twarde, ale dające jakieś szanse propozycje pokojowe Sowietów?
Czy nie znaleźliby się tacy, którzy wywodziliby, że Piłsudski bez sensu podjął walkę z bolszewikami i rozjuszając ich, pośrednio moralnie odpowiada za hekatombę stolicy? Czy „realiści" nie głosiliby, że nie trzeba było się w żadną awanturę wdawać, że lepiej było zostawić bolszewikom Warszawę bez oporu i ocalić dziesiątki tysięcy ludzkich istnień?
Tak naprawdę spór o Powstanie Warszawskie to pytanie, czy w ogóle podejmować własne, choćby ryzykowne, działania czy też grzecznie czekać, co z nami zrobią okupanci – jedni albo drudzy. A że jest ryzyko klęski? Ono zawsze jest i wyzwolić się z niego można tylko kosztem wyrzeczenia się wolności.